Rozszerzone lub skrócone, alternatywne, bądź reżyserskie wersje filmów to w Ameryce chleb powszedni. Rzadko zdarza się jednak, by premierze odświeżonego dzieła towarzyszyło także nowe wydanie ścieżki dźwiękowej. Za wyjątkiem różnorakich edycji kolekcjonerskich, jakie ukazują się w reguły po wielu latach, soundtracki raczej nie spotykają się z polityką wydawniczych dubli. Przykład „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” jest zatem swoistym fenomenem – tym dziwniejszym, że zarówno podstawowy album, jak i muzyka sama w sobie spotkały się z miażdżącą krytyką.
Głównymi zarzutami względem ilustracji Johna Ottmana – nadwornego kompozytora i jednocześnie wprawnego montażysty większości filmów Bryana Singera – był brak wyrazistości, charakteru i rozmachu właściwego epickiemu blockbusterowi. I choć Ottman sięga tutaj po swoje fanfary z X2 i oferuje jeszcze dwa inne atrakcyjne motywy (z których jeden jest niestety kolejną sprawną, ale tylko kopią „Cienkiej czerwonej linii” Hansa Zimmera), to jednak tematycznej różnorodności, a co za tym idzie także atrakcyjności jego nutom brak.
Doskonale słychać to na edycji „Rogue Cut” (nazwa pochodzi od jednej z postaci, którą przywrócono do łask ku uciesze fanów), trwającej blisko 120 minut (!!!), rozlokowanych wyjątkowo nierówno na dwóch krążkach. Taka ilość materiału nie jest bynajmniej podyktowana obecnością alternatywnych aranżacji utworów lub natłokiem bonusowych piosenek, których (w przeciwieństwie do pierwotnego wydawnictwa) tu nie znajdziemy. To raczej kompletny, ułożony chronologicznie zapis ilustracji, wyciągnięty przypuszczalnie z mastera płyty blu-ray filmu, jaka ukazała się w tym samym czasie (i z taką samą, koszmarną okładką).
Jasne zatem, iż jest to pozycja przeznaczona dla największych maniaków mutantów. Wątpię jednak, iż jakkolwiek zadowoli ona nawet ich. Owszem, „Rogue Cut” proponuje kilka nowych fragmentów (opartych jednakże o znane nam już motywy) oraz parę minut w miarę chwytliwego materiału, który może się podobać również w swej samoistnej formie. Lecz przy takim natłoku dźwięków i tak bezosobowej ich naturze, jaka w dodatku kompletnie nie wzbudza ekscytacji, trudno o zachwyty. Wręcz przeciwnie – to mocno męczące doznanie, które nawet przy dobrej znajomości ruchomego obrazu jest po prostu za ciężkie do przebrnięcia.
Co więcej, edycja rozszerzona dosadnie punktuje wszelkie niedoskonałości tej pracy – nudnej, wtórnej, bez polotu i pazura, przypominającej bardziej szkic pomysłów lub popularny wśród hollywoodzkich producentów temp-track, aniżeli pełnoprawną ilustrację filmową, jaka utrzymywałaby na swoich barkach historię i stanowiła emocjonalny łącznik z widzem. Dość napisać, że punktem kulminacyjnym i zarazem wizytówką filmu nadal pozostaje radosne „Time in a Bottle” Jima Groce. I to właśnie do niego odsyłam potencjalnych zainteresowanych, gdyż na „Rogue Cut” zwyczajnie nie warto marnować nadchodzącej przyszłości.
Nawet nie wiedziałem, że coś takiego się pojawiło. Zupełnie mi to koło nosa przeszło – jak album podstawowy, który sam w sobie był ciężkim doświadczeniem. Pass.