Mutanci wciąż na propsie – choć czy na pewno? Najnowszy film Bryana Singera, było nie było ojca sukcesu X-Menów, zbiera mieszane recenzje, wśród których przeważają niestety te negatywne. Faktycznie, do ósmego z kolei filmu tego uniwersum, tym razem o podtytule „Apocalypse” można mieć sporo zastrzeżeń. Szczęśliwie w całej tej produkcji muzyka jest jednym z tych elementów, który potrafi się obronić – także poza ruchomym obrazem.
Jej autorem oczywiście John Ottman – wieloletni współpracownik i przyjaciel Singera, który zgodnie z tradycją film również zmontował, a także zaliczył w nim, podobnie jak reżyser, niewielkie cameo. Co więcej, Ottman tym razem został też współproducentem widowiska. W przeciwieństwie jednak do „Days of Future Past” nadmiar obowiązków nie przeszkodził mu tym razem skupić wszystkich swoich mocy na ilustracji. Niekiedy sprawia ona równie dobre wrażenie, co pamiętne X2, z którego temat przewodni powraca w pełnej krasie nie tylko na potrzeby utrzymanej w podobnym stylu czołówki.
Ze względu na rozmach filmu, ścieżka Ottmana jest zresztą dalece bardziej epicka. Niestety, podobnież i samo jej wydanie – znów sięgające grubo ponad 70 minut, z których przynajmniej kwadrans to niewiele wnoszący underscore, istnienie którego można było spokojnie oszczędzić melomanom. Odsłuch bywa zatem męczący i problematyczny. Acz, o słodka ironio, muzyka generalnie nie nudzi, w porównaniu do poprzedniej x-partytury jest całkiem zróżnicowana i może się podobać nie tylko zatwardziałym miłośnikom Logana i spółki.
Rzecz jasna pierwsze skrzypce gra tu przebojowy action score, jak i wszelkie momenty bezpośrednio odwołujące się do tytułowego Apokalipsa – najstarszego i najpotężniejszego z mutantów, który chyba sam już gubi się w posiadanych przezeń możliwościach. Potężne chóry są tu zatem na porządku dziennym, często do walki zrywa się także cała orkiestra, a tematycznie jest na czym zawiesić ucho. Już same trzy pierwsze ścieżki to miód na serce każdego fana dźwiękowego przepychu. Potem ustępuje on oczywiście także liryce i fragmentom czysto dramatycznym, ale jego siła ani na moment nie słabnie, dlatego też równie duże wrażenie wywołuje końcówka materiału („Great Hero / You Betray Me”, „Like a Fire” i „You're X-Men / End Titles”), czy też pojedyncze utwory poświęcone Magneto („Eric's Rebirth”).
Ten ostatni postanowił zaszyć się incognito w polskim Pruszkowie, gdzie nie tylko radośnie świergocze po naszemu, ale i śpiewa córce na dobranoc rodzimą melodię ludową (!). Tłumaczy to obecność wieńczącego album „Rest Young Child”, które w pełnej wersji albumowej "kaleczy" już Jasper Randall. Jak można się domyśleć po zrozumieniu (przynajmniej niektórych) słów, jest to dzieło wymyślone na potrzeby filmu, choć w jakimś stopniu z pewnością oparte o nadwiślańskie pieśni patriotyczne. Przyjemny to zresztą bonus. I nie jedyny. Ottman sięga bowiem nie tylko do słowiańskiej spuścizny, ale też bardzo fajnie bawi się klasyką germańską w mówiącym wszystko utworze „Beethoven Havok” – kolejnym jasnym punkcie tej odsłony ludzi-iksów.
Na plus zaliczyć trzeba także solidną ciągłość całej kompozycji. Poszczególne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, żaden nie osiąga też niewygodnych w odbiorze rozmiarów, nawet przy założeniu, że cała płyta może się dłużyć. Chwilami bywa co prawda sztampowo, topornie i niezbyt oryginalnie (wspomniane „Eric's Rebirth” pachnie kalką motywu tytułowego ze „Skazanych na Shawshank”, który przypuszczalnie robił za temp-track), a brak bardziej zdecydowanego montażu zabija odrobinę finalne wrażenie. Można mieć też żal do maestro, że nie wykorzystał potencjału niektórych postaci, nie pokusił się o lepszą charakterystykę dźwiękową danych lokacji, nie wypełnił tła ujmującymi detalami jak właśnie w X2.
Lecz koniec końców mamy do czynienia z naprawdę solidną, niebanalną kompozycją, która dzielnie winduje w górę ogólną średnią muzyczną danego uniwersum. Jasne, świat X-Menów zawsze stwarzał melomanom sporo dylematów, szczególnie w oderwaniu od filmowego kontekstu. Spośród pięciu różnych kompozytorów, którzy mieli dotychczas okazję tą serię ilustrować, Ottman wydaje się jednak wciąż najlepszym wyborem. I „Apocalypse” jest na to kolejnym dowodem. Przeciwników może i niezbyt do siebie przekona, ale nawet i oni powinni do powyższej oceny dodać jeszcze skromny plusik. Bo o serduszko już trudniej.
P.S. W filmie pojawiają się również fragmenty piosenek: „The Hunted” grupy Snow Ghosts, „Sweet Dreams” zespołu Eurythmics oraz „The Four Horsemen” Metallici.
Jest moc, jest filmowa słuszność, ale brak jeszcze tej bożej iskry, która by pozwoliła stawiać tę pracę na piedestale osiągnięć Ottmana. Szkoda, bo projekt miał olbrzymi potencjał. W końcowej ocenie stawiam 3,5, więc zaokrąglam do 4. 😉