Film "Z Archiwum X: Chcę uwierzyć" to z pewnością jedna z największych klap tego roku i zarazem jeden z najgorszych powrotów na wielki ekran. Zaważył o tym przede wszystkim fatalny scenariusz, na który składa się banalna, mało porywająca fabuła, ledwo nadająca się nawet na serial oraz sztywne, miejscami wręcz żałosne dialogi. Ponadto obraz Chrisa Cartera kompletnie pozbawiony jest klimatu grozy czy chociażby enigmatyczności. Nudzi widza powolnie prowadzoną akcją i brakiem dynamiki. A całą tą sceniczną stagnację potęguje jeszcze trywialny wątek poboczny wątpliwości zawodowych Muldera i Scully, który przechodzi potem w równie infantylne przesłanie filmu, mówiące o tym, że nie należy się poddawać i trzeba wierzyć. Twórcy "Z Archiwum…" widocznie za bardzo chcieli, aby ich dzieło było kompleksowe, tzn. z jednej strony przyprawiało o dreszcze, a z drugiej posiadało jakąś filozoficzną głębię. Nie udało się. Czego zatem po takim kinematograficznym niepowodzeniu spodziewać się po muzyce? Niestety tego samego.
Tego samego, ale na pewno nie z winy samego kompozytora. Wydawałoby się, że mierność filmu jest małym usprawiedliwieniem dla Marka Snowa. Często bowiem zdarzają się sytuacje dobrych ilustracji do prawdziwych szmir. W przypadku "X Files…" nie wyobrażam sobie tego. Jestem przekonany, iż żaden kompozytor, nawet specjalista od thrillerów James Newton Howard, nie wybiłby się wiele ponad dzieło Amerykanina. Bezpłciowość filmu Cartera nie dawała praktycznie żadnych możliwości na popisanie się. Nie twierdzę, że Mark Snow to twórca o ogromnych możliwościach, którego żar talentu po prostu ugasili nieudolni filmowcy, ale jego prace zawsze reprezentowały przyzwoity poziom (sięgnijmy pamięcią chociażby do wcześniejszej kinowej wersji "X Files: Fight The Future"). Tym razem jednak powstała muzyka nie stojąca ani centymetr wyżej od klasycznej hollywoodzkiej sztampy. Mamy tu zatem typowy, ciężkostrawny suspens oparty na "szmerowo-trzaskowej" elektronice oraz dysonansach. Takie utwory, jak "Seizure/Attempted Escape", "Tranquilized", "The Preparation" czy "A Higher Conscious" są tak przeciętne i przewidywalne, że praktycznie nie zauważa się ich podczas słuchania. Człowiek wyłącza się, a jego myśli biegną gdzie indziej. Mnie zdarzyło się nawet zasnąć przy pierwszej "degustacji" płyty.
Podobne odczucia wywołuje sama muzyka akcji, która nigdy nie brzmiała tak tępo w wykonaniu Marka Snowa. Wydaje się jakby kompozytor urządził zawody dla perkusistów – kto pierwszy zniszczy swoje gary, a sekcjom dętej i smyczkowej polecił artykułować jak najbanalniej w myśl "horrorowych" standardów (mocne zrywy a’la piła łańcuchowa, bzyczące zadęcia, chromatyczne zejścia). Słuchaczowi na myśl przychodzi tylko słowo: "nuda". Uwagę zwracają jedynie otwierający płytę "Moonrise" oraz agresywny "Footchase", ale tylko dlatego, że użyty w nich motyw akcji mocno kojarzy się z twórczością Jamesa Newtona Howarda. Perkusja z "Footchase" robiłaby może nawet jako takie wrażenie, gdyby nie przyzwyczaił nas do niej wcześniej John Powell w swoich filmach akcji (np. Trylogia Bourne’a).
Liryka to coś, za czym nigdy u Marka Snowa nie przepadałem. Zawsze irytował mnie jego serialowy styl – paronutowe motywy wygrywane na fortepianie w towarzystwie wysokich smyczków. Tym razem jednak, choć awersja pozostała, utwory melancholijne były dla mnie odpoczynkiem od tego suspensowego zaduchu. Jest to za razem najbardziej rozbudowana część partytury. Snow skomponował bowiem aż dwa, całkiem przyzwoite tematy liryczne. Pierwszy jest zwiewny i nieco dramatyczny. Najbardziej podoba mi się jego aranżacja w "The Surgery", przypominającym brzmieniowo przepiękne "Virtue" z "Hannibala". Drugi jest zaś bardziej optymistyczny i niestety utrzymany w amerykańskiej emocjonalności, co stawia go niżej ("Good Luck"). Te dwa utwory oraz niezły remix "X-Files (Variation on a Theme Surrender Sounds Session #10)" to w zasadzie jedyne momenty, w których płyty słucha się z zaangażowaniem. Nawet piosenki na końcu przykuwają większą uwagę.
Podczas słuchania dziwi jeszcze tak skromne użycie słynnego tematu głównego, które sprowadza się tylko do dwóch utworów, nie licząc oczywiście tworu Unkle’a. Dziwi, ale można to ponownie usprawiedliwić bezpłciowością filmu. Pojawia się tu jednak moje jedyne zastrzeżenie do pracy Snowa. Dlaczego u diabła zaaranżował temat główny jak na telefon komórkowy?! Trudno było mi powstrzymać się od śmiechu, kiedy na ekranie pojawił się mrocznie wyglądający tytuł z akompaniamentem "X Files (midi version)". Myślałem, że to jakaś parodia.
Ogólnie rzecz biorąc nie ma tu na czym zawiesić ucha, a w całości zupełnie nie czuć tego słynnego ducha "Z Archiwum X". W zasadzie nie powinno to dziwić. Film kompletnie pozbawiony klimatu odcisnął swoje piętno na muzyce, która ma przecież pomagać w kreowaniu atmosfery. Bez sensu byłoby ze strony kompozytora, gdyby spróbował podbudować obraz kompleksową i ambitną muzyką. Przez to byłby on jeszcze bardziej żałosny. Taki błąd popełnił przykładowo Zimmer w "The Da Vinci Code". Pozostaje więc trudna sprawa oceny. Z jednej strony płyty słucha się fatalnie. Po skończeniu recenzji na pewno więcej nie włożę tworu Marka Snowa do mojego odtwarzacza. Z drugiej jednak strony nie można mieć zbyt wiele pretensji do Amerykanina. W końcu napisał muzykę adekwatną w swojej prostocie i bladości do obrazu, a tego przecież oczekuje się od kompozytora filmowego. Być może Snow miał parę ciekawych pomysłów w zanadrzu, ale po obejrzeniu "X Files…" postanowił zachować je na później, bo inaczej byłoby to marnotrawstwo. Po głowie chodzi mi mierna dwója, ale z uwagi na okoliczności taka ocena byłaby zbyt krzywdząca dla kompozytora, który wszak uraczył film tym, na co ten zasługiwał.
0 komentarzy