„…bez żadnej fałszywej nuty…”
Polskie kino opowiadające o czasach PRL-u, ale nie nakręcone w tym okresie, najczęściej pokazuje tamtejszą rzeczywistość z perspektywy martyrologiczno-cierpiętniczej. Choć w ostatnich latach pojawiły się próby wykorzystania tego okresu do zabawy gatunkami (m.in. idący ku czarnej komedii „Rewers”, sensacyjne „80 milionów”, groteskowo-komediowy „Pan T.” czy szpiegowski thriller „Ukryta gra”), dodające wiele świeżości naszemu kinu. Tak też było ze zrealizowanym w 2009 roku „Wszystko, co kocham”. Film Jacka Borcucha to opowieść inicjacyjno-romansowa o młodym chłopaku, który słucha muzyki punk, ma kapelę i zaczyna umawiać się z fajną dziewczyną. Ale to życie zostaje zniszczone przez wprowadzenie stanu wojennego… W efekcie wyszło bezpretensjonalne, szczere i pełne młodzieńczej energii kino z niemal pastelowymi zdjęciami oraz świetnym aktorstwem wówczas mało znanych młodzików (Mateusz Kościukiewicz, Jakub Gierszał, Olga Frycz).
Do tego klimatu znakomicie pasuje muzyka, za którą odpowiada nadworny kompozytor Borcucha, Daniel Bloom. Sugerując się realiami epoki należałoby się spodziewać ilustracji przesiąkniętej rockiem, punkiem czy bardziej agresywnymi dźwiękami. Nic z tych rzeczy! „Wszystko, co kocham” nie ma jazzowego sznytu „Tulipanów” (choć tutaj też gra Leszek Możdżer i jest fantastyczny), ale wiele z tego instrumentarium się pojawia – z dominacją duetu syntezator/fortepian. Efekt?
Jest to muzyka zdecydowanie bardziej liryczna, delikatna, troszeczkę nostalgiczna. Dużo w niej jest ciepła, jak w otwierającym całość „Ten czas”. Pełen elektronicznych pasaży, z łagodnie wplecioną gitarą elektryczną. W połowie utworu dochodzi do przewrotki, bo pojawia się… harmonijka ustna, jeszcze bardziej podbijając lekkość pracy. Maestro pozwala sobie też na pewne drobne eksperymenty, jak świdrująca gitara w „Idę spać”.
Ale prawdziwym sercem jest temat przewodni, który najbardziej wybija się w dwóch utworach. O ile „Janek i Basia” jest delikatniejszy dzięki grze Możdżera na fortepianie, o tyle we „Wszystko, co kocham” motyw ten wykonuje gitara elektryczna, przez co wydaje się ostrzejszy, bardziej zbuntowany. Jakby ta miłość miała zostać zdeptana i trwała desperacka walka o jej utrzymanie. Jednak najmocniej motyw ten potrafi chwycić w bardzo melancholijnym „1982”, które nagle urywa się.
W dalszej części pracy Bloom podtrzymuje melancholię („Zima 81” z pięknym duetem fortepianu i łkającej gitary czy opierający się na pojedynczych dźwiękach „Hel LO”), ale nie unika zadziorności (troszkę mocniejsi „Niezłomni” z gitarą strzelającą niczym karabin) czy podbicia tempa (absolutnie piękna i wręcz promieniująca „Wiosna”, przechodząca gładko w syntezatorowe „Ku wolności”). I to wszystko wydaje się takie spójne, bez żadnej fałszywej nuty. A co najciekawsze, fantastycznie się tego słucha poza kontekstem filmowym.
Ale prócz score’u Blooma album zawiera także piosenki. Poza koncertowymi utworami Dezertera użytymi w filmie pojawiają się nagrane na potrzebę filmu punkowe numery pod szyldem WCK. To zespół założony przez czwórkę bohaterów filmu, więc utwory grają i śpiewają sami aktorzy, a całość własnoręcznie wyprodukował kompozytor. Nie muszę mówić, że te numery pojawiają się na ekranie i utrzymane są w duchu punk. Innymi słowy: ostra gitara, „pobrudzone” brzmienie oraz czasami niewyraźny wokal Kościukiewicza. Ale, w przeciwieństwie do filmu, wszystkie utwory są tu w wersji live i brzmią troszkę lepiej.
Soundtrack jest łatwo dostępny w serwisach streamingowych, gdzie nie brakuje piosenek Dezertera. Wersja fizyczna zawiera także DVD z trzynastominutowym, czarno-białym i nakręconym przez kompozytoramaking of oraz książeczką z fotosami i informacjami. Sama muzyka, mimo upływu lat, brzmi po prostu pięknie, wręcz romantycznie. Pięknie starzejące się dzieło, wręcz chwytające za serducho. Finalnie 4,5 nutki ode mnie.
0 komentarzy