Leszek Możdżer jest fenomenem na polskim rynku muzycznym. Kompozytor i muzyk jazzowy, który sprzedaje więcej płyt, niż niejedna rodzima gwiazda pop. Próżno szukać go w kolorowych magazynach i programach plotkarskich, a mimo to jego dwa ostatnie albumy („Komeda” i „Polska”) to absolutne bestsellery. To artysta cieszący się ogromnym szacunkiem i będący autorytetem dla wielu młodych ludzi. Nie bez powodu sale podczas jego koncertów pękają w szwach. A mimo to wydana niespełna pół roku temu muzyka jego autorstwa do filmu „Wszystkie kobiety Mateusza” przeszła zupełnie bez echa. Nie spotkałem się z ani jedną jej recenzją, a sprzedaż płyty nie pozwoliła jej nawet wejść do pierwszej pięćdziesiątki OLIS – oba zjawiska raczej niespotykane w przypadku wcześniejszych dzieł Możdżera. Z czego to wynika? Z prostej zasady, która mówi, że nawet genialna muzyka nie zostanie zauważona, jeśli powstanie to kiepskiego filmu. A takie niestety są „Wszystkie kobiety Mateusza”.
Muzyka to ostatnia rzecz, która ratuje cały film przed kompletną klęską. Bez niej widz niemiałby pojęcia czy ogląda komedię, dramat czy erotyczną farsę. Łóżkowe fantazje z udziałem Krzysztofa Globisza przeplatane są w nim egzystencjonalnymi rozmowami o życiu, śmierci, nieudanym rodzicielstwie i… wspomnieniami bohaterów powstania warszawskiego. Oglądanie filmu byłoby prawdziwą męczarnią gdyby nie dające chwilę oddechu sekwencje eksponujące muzykę Leszka Możdżera – widoki małego miasteczka, przegląd kamienicznych okien czy kobiety opłakujące grób głównego bohatera. Konsekwentnie nostalgiczny ton całej ścieżki dźwiękowej oraz prosty i zapamiętywalny temat przewodni utrzymują w ryzach niekonsekwentną fabułę filmu, która z każdą minutą wprawia w coraz większe zdumienie.
Dobór instrumentarium nie jest niespodzianką. Dominuje fortepian, który pojawia się tutaj zarówno w roli instrumentu solowego, jak i członka większego zespołu. Obok Leszka Możdżera można usłyszeć również innych muzyków jazzowych: John Parricelli (gitara), Sebastian Wypych (kontrabas) czy Dawid Fortuna (perkusja). Część utworów powstała również przy udziale sporej reprezentacji orkiestry Aukso. Zarówno w filmie jak i na płycie dominują utwory oszczędne i melancholijne. Są to na ogół połączenia fortepianu z jednym lub kilkoma innymi instrumentami. Trudno nie rozpoznać tutaj perlistego brzmienia Możdżera – miękkiego i intymnego, ale jednocześnie też silnego i pewnego. W charakterystyczny dla siebie sposób stopniowo rozbudowuje kilkunutowy temat przewodni, prezentując jego elastyczność i pojemność emocjonalną. Niekiedy przyjmuje on formę kołysanki, a innym razem ballady albo przekornego walca. W zależności od potrzeb brzmi klasycznie, stylowo, sielsko lub zmysłowo. Swoją urodą ustępuje jednak melodii pojawiającej się w utworach „Przebudzenie Anny” i „Anna i Mateusz”, która jest dojrzała i nostalgiczna, ale równocześnie też połyskująca nadzieją.
Ucieczkę od monotonni stanowią na tej ścieżce dźwiękowej rasowe, jazzowe kompozycje wykonywane przez większe składy muzyków. „Sylwester z Mateuszem”, „Pokaz Mody”, „Wysiłki doktora Onyszki”, „Toutes Les Fammes Do Mathieu” czy „Hinduska Metoda Tila Talunda” to prawdziwe perełki, śmiało nadające się do repertuaru koncertowego Możdżera. Paradoksalnie jednak to, co świetnie brzmi na płycie niezbyt dobrze funkcjonuje w samym filmie. Wspomniane utwory pełnią w nim głównie funkcję muzyki źródłowej: akompaniamentu do pokazu mody czy Sylwestrowych uciech. Zdecydowanie bardziej wiarygodnie brzmiałyby w tych scenach odpowiednio dobrane piosenki. Jazzowe kompozycje Możdżera wydają się tu nienaturalne i wymuszone. Na szczęście ich obecność na płycie już taka nie jest i wręcz ratuje cały album przed usypiającą monotonią.
Leszek Możdżer miał pecha trafiając do ekipy jednego z bardziej nieudanych filmów ubiegłego roku. Mimo wszystko podjął wyzwanie napisania do niego przyzwoitej muzyki i można śmiało powiedzieć, że wyszedł z niego obronną ręką. Trudno to jednak nazwać sukcesem. Nawet wydawca, zdając sobie sprawę z porażki filmu, na okładce płyty większymi literami napisał nazwisko kompozytora – licząc zapewne, że to poprawi jej sprzedaż. Moim zdaniem warto po nią sięgnąć, mimo, że nie jest to ścieżka dźwiękowa, która przejdzie do historii polskiego kina. Dla wszystkich entuzjastów talentu Leszka Możdżera to wręcz lektura obowiązkowa na chłodny, zimowy wieczór.
0 komentarzy