Ciekawe przetasowania odbywają się wśród kompozytorów pracujących przy najważniejszych animowanych produkcjach. Oto DreamWorks przy najbardziej prestiżowym filmie rezygnuje z Hansa Zimmera i jego uczniów, angażuje zaś Alexandre'a Desplata. Natomiast Disney porzuca Michaela Giacchino i rodzinę Newmanów na rzecz Patricka Doyle’a i Henry’ego Jackmana, jednego z protegowanych twórcy „Kodu Da Vinci”. Trudno powiedzieć, czy w dziedzinie animacji między Disneyem a DreamWorks odbywa się walka na noże i papa Zimmer, który rozdaje muzyczne karty w tym ostatnim, nie traktuje wyskoków Jackmana w dziedzinie nielojalności (chyba nie powinien, bo pewnie po pracy nad „Piratami z Karaibów” ma rozbudowane kontakty ze studiem Myszki Miki), w każdym razie cieszy, iż najwięksi amerykańscy producenci animacji pozwalają sobie na sięganie po kompozytorów spoza ich oczywistego i trochę już zużytego kręgu współpracowników.
Wybór Jackmana przy produkcji „Ralpha Demolki” trochę jednak zaskakuje. To sztandarowy film Disneya ubiegłego roku, w dodatku zrobiony bez pomocy PIXARa. Można było się spodziewać zaangażowania kompozytora bardziej doświadczonego, popularnego, chętniej nagradzanego. Na szczęście okazało się, iż producenci wykazali się nie tyle koniunkturalizmem, co bardzo dobrą intuicją i podjęli znakomitą decyzję.
Pomysł Jackmana na muzyczną warstwę „Ralpha Demolki” jest prosty, wręcz oczywisty. Połączenie przywołującej na myśl lata 80. XX wieku elektroniki z tradycyjnym, symfonicznym brzmieniem. Po ilustracji filmu, którego akcja dzieje się w świecie gier i którego główny bohater pochodzi właśnie z pełnej pikseli cyfrowej rzeczywistości sprzed 30 lat, trudno oczekiwać czegokolwiek innego. Zasługa kompozytora nie polega więc na samym pomyśle, ale sposobie, w jaki wprowadza go w życie. W końcu musiał zmierzyć się z brzmieniami, które już od dawna traktowane są jako tandetne i niosące ze sobą duże ryzyko popadnięcia w kicz, zwłaszcza jeśli za ich pomocą próbuje się wywołać efekt nostalgii.
Tego właśnie w tej ścieżce dźwiękowej nie ma – tandety i kiczu, a przecież udaje się ożywić nostalgicznego ducha. Jackman świetnie wyczuł, gdzie leży granica między tym, co budzi miłe wspomnienia, a tym, co wywołuje złośliwy uśmiech. Trudno jednak wskazać, jak mu się to udało. Dobrą wskazówką może okazać się główny temat zaprezentowany w pełni w utworze „Wreck-It Ralph”. Tu akurat klasyczne instrumentarium jest ledwo zaznaczone, ale można bardzo łatwo dostrzec specyfikę wykorzystywania elektronicznych brzmień. Kompozytor nie zagęszcza stopniowo faktury utworu, prowadząc go do coraz większego rozmachu, którego rozwiązanie byłoby głośne i efekciarskie. Wręcz przeciwnie, „Wreck-It Ralph” sprawia wrażenie wewnętrznie złamanego. Obracając się wokół powtarzanej, krótkiej frazy, podróżuje po kolejnych muzycznych teksturach, skupiając się na błyskotliwych detalach rozbijających płynność tematyczną. Gdy w rezultacie dochodzi do dynamicznego rozwiązania, jest on kolejnym przystankiem wyprawy, o większym rozmachu, ale niekończącym muzycznej opowieści. Z jednej strony jest to więc utwór o klasycznej konstrukcji, dążącej do wyróżniającego się finału, ale jednocześnie ma charakter swobodnej impresji. Można mu jedynie zarzucić to, iż jest zbyt krótki. Trwa zaledwie półtorej minuty, co pozostawia pewien niedosyt.
Jednym z kluczy do zrozumienia fenomenu kompozycji Jackmana jest przyjęcie przez niego perspektywy podróżnika. Zupełnie swobodnie operuje on przykurzoną elektroniką, lecz zarazem wydaje się, jakby odkrywał ją na nowo. Z zapałem dziecka buszuje po pełnej rupieci piwnicy, ale ma już doświadczenie dorosłego – wie, co i w jaki sposób wykorzystywać. Sentyment współgra tu więc z kompozytorską dyscypliną, Trudno przy tym nie podkreślić znaczenia faktu, iż Jackman w połowie lat 80. był dziesięcioletnim dzieciakiem, który zapewne wydawał ostatnie pieniądze, by grać na automatach w gry w stylu „Ralpha Demolki”. W tej muzyce jest więc jego własne doświadczenie, nostalgia wydaje się czymś naturalnym, nie musi jej sztucznie wywoływać. Inna sprawa, iż nie pozwala jej podporządkować sobie całej ścieżki dźwiękowej.
Największy kłopot, jaki sprawia samodzielne słuchanie tej muzyki jest jej silne związanie z obrazem, przez co duże fragmenty płyty są dość chaotyczne. Jackman co prawda rzadko tworzy bezmyślne tapety do filmowych zdarzeń, zwykle nawet do kilkunastosekundowych zwrotów akcji przygotowuje krótkie melodie, czy charakterystyczne, intrygujące brzmienia, lecz wielu słuchaczom może na ich wyłapywanie nie starczać cierpliwości. Co jednak jest wadą płyty, niekoniecznie jest wadą samej ścieżki dźwiękowej. Muzyka w filmie działa bowiem perfekcyjnie. Zwłaszcza w jego pierwszej połowie nie można wręcz oderwać uszu od głośników. Świat gier komputerowych to przecież świat własnej muzyki i dźwięków, które tu przetykają się z kompozycją niejako zewnętrzną, nie wypływającą z samych gier, ale będącą ingerencją w narrację wydarzeń. Te dwie ścieżki dźwiękowe (trochę jak w „Truman Show”) współistnieją ze sobą i wywołują zachwycający efekt. W lepszym świecie „Ralph Demolka” walczyłby o muzycznego Oscara – w kontekście działania muzyki w filmie to ścisła czołówka ubiegłego roku.
Zachęcam jednak do przesłuchania też samej płytki. Kilka utworów ma atrakcyjny, autonomiczny charakter („Royal Raceway”, „One Minute to Win It”), a i warte uwagi są też krótkie fragmenty rozbudowanych fragmentów ilustracyjnych (szczególnie kolejne zwroty „Rocket Fiasco”). Dodatkowo producenci zapewnili słuchaczom szereg piosenek wykorzystanych w filmie lub uświetniających napisy końcowe. Budzą one jednak ambiwalentne uczucia. Obok klasycznego „Celebration” i niedawnego hitu „Shut Up and Drive” (bardzo efektownie wspierających poszczególne sceny), znalazły się zupełnie nowe utwory. Ich twórcy nie mieli jednak takiego wyczucia, co Jackman i nie ustrzegli się kiczu. Czy to znaczy, że nie można w nich znaleźć przyjemności? Można, ale wymaga to odpowiedniego nastawienia. Trzeba być w radosnym nastroju i najlepiej mieć w dobrej pamięci sam film. Chyba lepszym pomysłem byłoby umieszczenie ich na końcu, a nie na początku krążka. Po pozytywnym nastrojeniu i oswojeniu z konwencją, jakie zapewnia Jackman, łatwiej jest je przełknąć. Jako propozycja na start mogą stanowić lekki szok estetyczny. Zasadniczo jednak wpisują się w radosny i dynamiczny ton ścieżki dźwiękowej.
Wielką zaletą kompozycji Jackmana jest jej niezobowiązująca radość, właśnie ten dziecięcy entuzjazm, cieszenie się każdym dźwiękiem. Autentyzm nostalgii wrażenie to pogłębia, ale i tonuje, rozmiękcza ostre emocje, które mogłyby prowadzić do przesady. Przemyca też ziarnko goryczy – muzyczna podróż z „Ralphem Demolką” to w końcu podróż dorosłego człowieka, co tworzy zbawienny dla samej narracji dystans, lecz zarazem stanowi próbę uchwycenia czegoś, co jest już poza zasięgiem. Czasem wydaje się, że ma się to już w garści, ale po chwili i tak wymyka się z rąk…
Faktycznie, w filmie rewelka to wszystko brzmi. Na płycie trochę gorzej, piosenki też zbędne, więc w sumie solidna ocena środka, czyli 3,5 ode mnie.