„…jedna z najlepszych polskich ścieżek dźwiękowych XXI wieku…”
Wojciech Smarzowski – jak wszyscy wiemy – robi kino dotykające niewygodnych tematów, przez co jego filmy wywołują bardzo skrajne emocje. Nie inaczej było ze zrealizowanym w 2016 roku „Wołyniem”. Opowieść o ludobójstwie dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów na Polakach nie jest pozbawiona okrucieństwa i przemocy, ale nie epatuje nią. To historia braku porozumienia oraz wrogości, która pod wpływem działań wojennych doprowadziła do eksterminacji. Reżyser jednocześnie nie moralizuje i unika prostych, jednowymiarowych podziałów, o co było bardzo łatwo.
Równie charakterystyczną cechą filmów „Smarzola” jest muzyka. Bardzo niewygodna, nieprzyjemna, budująca mocno niepokojący klimat i przypominająca wręcz psychodeliczny, agresywny jazgot. Tak zawsze było z dźwiękami serwowanymi przez Mikołaja Trzaskę – saksofonistę jazzowego, kiedyś jeden z filarów zespołu Miłość. I tego także się spodziewałem po „Wołyniu”, co potwierdziły fragmenty użyte w filmie. Bardzo oszczędnie wykorzystane, ale efektywne.
Tym większe było moje zdziwienie, gdy sięgnąłem po album. Zwłaszcza, że sądząc po dźwiękach użytych w filmie, wydawanie osobno muzyki zwiastowało równie przyjemne doświadczenie jak chodzenie po palonych węglach zmieszanych z gwoździami i igłami przy wybuchającym wulkanie. Innymi słowy: piekło. Ale, jak się okazało, większość kompozycji z płyty w ogóle nie zostało wykorzystanych w filmie. A do nagrania maestro ściągnął Klezmerską Orkiestrę Teatru Pogranicza z Sejn. Efekt jest o wiele lepszy niż sądziłem i miesza muzykę ludową z jazzem.
Początek albumu jest mocny i – jak tytuł utworu wskazuje – niemal militarystyczny. Werblowa perkusja i nakładające się na siebie zapętlone skrzypce, po których pojawia się melodia przewijająca się przez całość „Marszu miłości ukrytej w ogniu”, grana przez dęciaki oraz cymbałki, coraz bardziej nasilające się aż do wyciszenia w finale. Motyw ten wraca jeszcze choćby pod koniec „Kochanków we mgle” na cymbały oraz w finałowej, elegijnej „Miłości ukrytej w ogniu”.
Jest jeszcze coś na kształt niepokojącej kompozycji zwiastowanej przez atakujące dęciaki z tykającą perkusją w tle, jakby zapowiadające coś nieuniknionego. Pojawia się krótko w „Kochankach we mgle”, by ponownie uderzyć w „Żniwach czerwonych kwiatów”, gdzie pozwolono sobie na improwizację (intensywniejsze solo klarnetu po drugiej minucie). Zaś liryzm miesza się z grozą w zmieniającym nastrój „Płonące słońce, wschodzący księżyc” czy okraszonym ludowym posmakiem „W ramionach śpiącego rycerza”.
Nie oznacza to jednak, że jazzman rezygnuje z nieprzyjemnych, często awangardowych nut. Wplecione są one w żywą tkankę muzyczną, podkreślając koszmar dziejący się na ekranie. Nie ważne czy jest to waląca bardzo szybko perkusja („Pole pamięci”), dziwacznie plumkający kontrabas („Kochankowie we mgle”) czy improwizujące solo na trąbce („Ośmiornica przemocy”).
Dziwnym wydaje się fakt, że większość muzyki Trzaski do „Wołynia” ostatecznie nie została w pełni wykorzystana w filmie. To na pewno dzieło bardzo niepokojące, a jednocześnie jest w nim ukryte piękno oraz melodyka. Czasami sprawia wrażenie wymagającej, wręcz eksperymentalnej, lecz to zdecydowanie przystępna oraz uderzająca bardzo potężnym ładunkiem emocjonalnym ilustracja. Jedna z najlepszych polskich ścieżek dźwiękowych XXI wieku. 4,5 nutki ode mnie.
0 komentarzy