Horror od zawsze czerpał z ludowych opowieści, tworząc klasyczne już potwory – wampiry, wilkołaki, czarownice – by móc wywoływać strach. Nie inaczej jest w debiucie Roberta Eggersa, „Czarownica” (z podtytułem „Bajka ludowa z Nowej Anglii”). Dziejąca się w XVII-wiecznej Nowej Anglii historia opowiada losy rodziny purytanów wygnanych ze swojej wspólnoty i osiedlających się gdzieś na odludziu, całkowicie oddając swój los w ręce Boga. Potem zaczynają się dziać dziwne, niewytłumaczalne rzeczy… Mroczny, niepokojący klimat, bardzo dobre aktorstwo (to tutaj wypłynęła Anja Taylor-Joy) i dość przewrotny finał to mocne atuty tego świeżego tytułu.
Wszystko dopełnia także muzyka, chociaż napisanie oprawy do horroru jest bardzo niewdzięcznym zadaniem. Podjął się go Mark Korven – kanadyjski kompozytor, którego najbardziej znanym filmem w jego dorobku jest… fantastyczny thriller „Cube”. Efektem tego angażu jest bardzo kakofoniczna i wymagająca ilustracja, która znakomicie sprawdza się na ekranie. Jak można się domyślić, na albumie nie jest już tak różowo.
Zapomnijcie o jakiejkolwiek bazie tematycznej, gdyż głównym zadaniem jest tylko i wyłącznie budowanie klimatu. Maestro dostał wyraźne zalecenie w sprawie muzyki: zero elektroniki i sound designu oraz także wykorzystanie instrumentów z epoki. Stąd obecność nyckelharpy (średniowieczny instrument smyczkowy ze Szwecji), dodającej poczucia niepokoju. To ona prowadzi w melancholijnym „What Went We” (troszkę podobny do tematu przewodniego z… kinowego „Fargo”), będącym początkiem naszej dźwiękowej podróży. Instrument ten powraca jeszcze w chropowatych, niepokojących fragmentach – takich, jak „William’s Confession” czy „Foster the Children”.
Atmosfera budowana jest przede wszystkim na grze smyczków, pełnej zapętleń oraz coraz agresywniejszych przejściach („Banished”), świdrujących cały czas i podsycających poczucie zagrożenia. Strach jest mocniej odczuwalny, gdy dochodzi do zderzenia smyczków z nieprzyjaznym tłem oraz śladową ilością perkusji. Tak jest z powoli narastającym „A Witch Stole Sam”, brzmiącym niczym syrena „Hare in the Woods” z obowiązkowymi trzaskami, czy pełnym bardzo przestrzennego echa „Caleb is Lost” kończącym się bardzo cichutko. Cała historia związana z najstarszym synem rodziny jest w ogóle silnym emocjonalnie kośćcem, mocno chwytającym za gardło. Słychać to w fantastycznym „Caleb’s Seduction” (gdzie pojawia się nawet odgłos przypominający… kurę) oraz przygnębiającym „Caleb’s Death”. Mocniej serce zabije także przy perkusyjnych uderzeniach w „The Goat and The Mayhem”.
Drugim elementem wynoszącym ten score na wyższy poziom są sporadyczne wejścia chóru (kobiecy Element Choir). Żeńskie wokalizy nie pojawiają się często, ale ich obecność podskórnie tworzy dość sakralny klimat. Niby mają podkreślić bogobojność naszych bohaterów, ale tak naprawdę bliżej im do kuszącego Szatana/diabła (niepotrzebne skreślić), przerażając tylko jeszcze bardziej – jak w końcówce „Banished” czy „Caleb’s Seduction”. Ale największe wrażenie robi „Witch’s Coven” – budząca autentyczną grozę, wyciągnięta niemal z czeluści piekieł kompozycja. Przypomina ona troszkę fragmenty „Draculi” Wojciecha Kilara. Z kolei na sam koniec dodajemy jeszcze przystępne pieśni tradycyjne z epoki w wersji instrumentalnej („Standish”) i śpiewanej („Isle of Weight”).
Więc jaka jest ta „Czarownica”? Nie jest to muzyka łatwa ani przyjemna, co w oprawie do filmu grozy jest jednak sprawą drugorzędną. Minimalistyczne popisy smyczkowe budzą niepokój, skutecznie wybrzmiewają na ekranie – i za to dałbym maksimum. Problem w tym, że na samym albumie (porządnie wydanym, z kompletną muzyką) już nie robi aż tak wielkiego wrażenia, chociaż klimat jest konsekwentnie budowany do samego końca. To bardzo wymagająca, ale potrafiąca momentami uwieść ilustracja. Tylko trzeba mieć do niej – jak do każdej kobiety – wiele cierpliwości.
0 komentarzy