O ostatnim filmie Zacha Braffa i głównym soundtracku doń wspominałem już w osobnej recenzji. Liczne piosenki uzupełnia jednakże skromna ilustracja od Roba Simonsena – bliskiego współpracownika Mychaela Danny, który od jakiegoś czasu komponuje dla kina także solo. Jego muzyce – w filmie niemal kompletnie ginącej – poświęcono osobne wydanie elektroniczne, liczące sobie równie niepozorne 20 minut materiału. Warto więc dopełnić dzieła i jej także poświęcić kilka akapitów.
Ilustracja Simonsena to w sumie taki zapychacz wolnego miejsca, dopełniacz oczywistych emocji. Tam, gdzie Braff nie zdołał znaleźć/wykupić odpowiedniego przeboju, lub też zupełnie odpuścił piosenkom, tam nostalgiczny, słodko-gorzki klimat oddaje muzyka oryginalna. Paradoksalnie jednak oryginalność nie jest siłą tych nut, biorąc pod uwagę ich typowo liryczną naturę.
Kompozytor z oczywistych względów (niski budżet, specyfika historii oraz wspomniane utwory śpiewane) nie mógł tu sobie poszaleć. Skupił się więc na ‘plumkającym’ fortepianie, jaki w poszczególnych ścieżkach wspiera głównie elektronika, a niekiedy także gitara akustyczna. To całe instrumentarium, które ogranicza się do krótkich i tak samo minimalistycznych melodii, w jakich beznadzieja miesza się z optymizmem.
W większości są to więc motywy spokojne, które, często niezauważalnie, przemykają sobie w tle podczas seansu. Z kolei na ‘albumie’ mamy do czynienia z doraźną przyjemnością spod znaku „jednym uchem wlatuje, a drugim wylatuje”. Ta swoista eteryczność podyktowana jest zarówno charakterem kompozycji, jak i bardzo krótkim czasem trwania poszczególnych utworów, które w większości zamykają się w minucie z kawałkiem (jedynie „Shimmering” i finalne „Forward Is the Only Direction We Have” przekraczają tą granicę). Nie czuć co prawda rwanej narracji, gdyż wszystkie one mają swój oczywisty początek, rozwinięcie i koniec, ale też i wszystkie szybko przemijają z wiatrem.
Ponieważ jednym z wątków filmu jest ‘wizja’ przygodowej s-f, toteż i maestro ucieka czasem w bardziej fantazyjne rytmy („Running Through the Woods”, „The Dark Cliffs of Father Rabbi”). Tutaj jednak skromne środki wyrazu dają o sobie znać – ambientowe, narastające dźwięki syntezatora, nawet jeśli spełniają swoje zadanie w minimalnym stopniu, dalekie są od jakiejkolwiek pomysłowości i zapomina się je już w trakcie odsłuchu. Trudno zresztą w ogóle skojarzyć je z tego typu klimatami, tak są bezpłciowe.
Generalnie nie mogę tej muzyce odmówić uroku. Sympatycznie wybrzmiewa sobie w uszach w niedzielny poranek i, rzecz jasna, nie ma szans, by się na niej wynudzić. Ba! Jest nawet kilka momentów, które wybijają się rytmem lub melodyjnością i są wystarczająco chwytliwe, by zatrzymać się przy nich na dłużej (patrz: wrażeniometr). Całościowo jest to jednak zbyt ulotne granie – względem soundtracku jedynie błahy dodatek. Ciekawostka, na którą trudno zwrócić większą uwagę i jeszcze trudniej się nią przejąć. A w porównaniu do wielu innych płyt na rynku, wręcz ma się ochotę sparafrazować tytuł filmu, z którego pochodzi i napisać, że to fajna praca… gdyby tylko tu była. Moja finalna ocena to 2,5 nutki.
0 komentarzy