Debiut reżyserski Alana Rickmana (choć tylko połowicznie, gdyż wcześniej reżyserował on tę historię na deskach teatru) to kino spokojne, ale sprawnie zrobione. To jedna z tych skromnych produkcji, które szczycą się dobrym aktorstwem i porządnym wykonaniem – bez fajerwerków, ale i bez zaniedbań – a także klimatem, który poniekąd współtworzy odpowiednia muzyka. Zadanie napisania ilustracji Rickman powierzył Michaelowi Kamenowi, z którym znał się już od dawna (spotkali się m.in. na planie "Die Hard" i "Robin Hood: Prince of Thieves"). Był to strzał w dziesiątkę, gdyż kompozytor jak nikt inny potrafił wychwycić teatralną kameralność, jednocześnie pozostając wiernym taśmie filmowej – a to niełatwe zadanie. Tak powstała jedna z jego prostszych, ale i bardziej intymnych prac.
"Come in from the cold." ("Wejdź z zimna.") – taki tagline towarzyszy filmowi. I jest on bardzo trafny, jeśli idzie o muzykę, gdyż ta potrafi od razu rozgrzać swego gościa (słuchacza). Mimo iż skromne, bardzo proste melodie fortepianowe mogą wydać się z pozoru zimne, to jednak w środku są bardzo cieplutkie, a ich piękno kryje się w emocjach, jakie przekazują. A ponieważ film Rickmana opiera się na emocjach właśnie, toteż nie braknie ich w muzyce Kamena. Jak zwykle kompozytor osobiście wykonuje partie fortepianowe (choć pomaga mu w tym David Harrod), także nie musimy martwić się o poziom ich wykonania. Zresztą to fortepian jest tu głównym (a często i jedynym) instrumentem, więc od tego wykonania sporo zależało. Z tego też powodu muzyka powinna spodobać się fanom Leszka Możdżera, Craiga Armstronga, czy Thomasa Newmana. Reszta też nie powinna się zawieść, ale na pewno trzeba mieć na względzie, iż często nie znajdziemy tu wiele więcej, jak tylko "pobrzdękiwanie" klawiszy. No, jest wprawdzie śliczna piosenka (której słowa napisał sam Rickman), ale ona również oparta jest na tej samej melodii. Wszystko ociera się tu więc o prostotę i minimalizm. Wystarczy jednak zagłębić się w pierwszy lepszy utwór, czy nawet posłuchać rzeczonej piosenki, aby bezpowrotnie się zatracić.
Jest to trochę ryzykowne, gdyż niektóre fragmenty faktycznie mogą zanudzić przeciętnego słuchacza (długie, jak na ten typ muzyki "On The Ice"), podczas gdy inne przejdą zupełnie niezauważone (ledwie półminutowe "The Beach" i "Walk in the Field"). Całość trwa jednak tylko pół godziny, a poszczególne ścieżki są na tyle krótkie, że powyższe zarzuty łatwo obalić. Poza tym muzyka, prócz uczuć, opisuje tu też piękne, zimowe krajobrazy, w czym fortepian sprawdza się wręcz znakomicie. Nie należy też zapominać, kto jest autorem tej muzyki – Kamen potrafi co prawda powalić pojedyńczym tematem, ale wymaga także cierpliwości i odrobiny dobrej woli od słuchacza. W partyturę tę trzeba więc po prostu wejść na całego, czego najlepszym przykładem będzie ww "On the Ice". Jak wspomniałem jest to ścieżka bardzo długa, jak na samotny fortepian i może wydać się męcząca (szczególnie po wcześniejszych dziewięciu utworach). Jednak, gdy przesłuchać ją parokrotnie i odrobinę się skupić, to otrzymamy prawdziwą ferię muzycznych barw i najlepiej rozwinięte tematy na płycie, jak i całkiem udany przekrój przez nią. Naprawdę magiczna to ścieżka.
Magiczna jest też i cała płyta – nie wolna od minusów i momentów mniej udanych, ale to właściwie bolączka każdej ilustracji filmowej, szczególnie jeśli idzie o takie kameralne przykłady jak ten. Ilustracja ta potrafi zauroczyć słuchacza i pozostawić w jego sercu mnóstwo ciepła i miłości, jakimi emanuje. I wcale nie trzeba być wielkim znawcą czy fanem danej formy, aby to zrozumieć. Wystarczy poświęcić jej odrobinę czasu i uwagi. Wystarczy… wejść z zimna.
„Zimowy gość” to mały wielki film, po którego obejrzeniu również muzyka pozostaje w pamięci – skromna i z tej skromności czerpiąca siłę. Zgadzam się z każdym słowem recenzji.