Graliśmy uczciwie: ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem – wygrał lepszy.
„Wielki Szu” to jeden z niewielu polskich filmów o kanciarzach i szulerach, który osiągnął status dzieła kultowego. Tytułowy bohater z charyzmą oraz aparycją Jana Nowickiego wpisał się do panteonu popkultury. Sam film to niemal klasyczna opowieść o relacji mistrz-uczeń i portret świata lat 70., utrzymany w tonie sansacyjno-gangsterskiej opowiastki, trzymającej w napięciu do samego końca.
Jak się w tym całym otoczeniu odnajduje się muzyka? Z jednej strony stara się czerpać ze współczesnych brzmień, z drugiej buduje odrobinę noirowy klimat. Realizacji tych celów podjął się bardzo popularny w tym czasie Andrzej Korzyński. „…Szu” powstał między „Człowiekiem z żelaza” Wajdy i „Opętaniem” Żuławskiego a „Akademią pana Kleksa”. Jedno trzeba przyznać: ilustracja do filmu Sylwestra Chęcińskiego – przynajmniej na początku – jest bardzo intrygującym doświadczeniem.
Choć baza tematyczna jest dość skromna i niewielka, to każdy z motywów jest na tyle wyrazisty, że nie można od niego oderwać uszu. Całość otwiera „Powrót”, który z jednej strony sprawnie buduje napięcie (klawisze w tle) oraz tworzy aurę tajemnicy wokół naszego bohatera. To drugie zadanie realizuje bardzo stylowa gra na trąbce Henryka Majewskiego oraz krótkie wejścia smyczków, tworzące odrobinę melancholii. Ten motyw powraca jeszcze w niepokojącej „Rozgrywce” oraz elektronicznej „Śmierci”.
Drugi temat związany jest z naszym protagonistą i pojawia się aż trzykrotnie pod tym samym tytułem. „Wielki Szu” jest krótki, przebojowy, mieszający funkową elektronikę i dyskotekową perkusję z trąbką. Jest to niejako wizytówka oraz najbardziej kojarzony z filmem fragment. Melodia w zasadzie pozostanie niezmieniona, poddana tylko drobnym modyfikacjom (wolniejsze tempo perkusji w "trójce", nieobecność smyczków w "dwójce"), przez co nie wywołuje zbyt wielkiego znużenia.
Trzeci temat ma troszkę liryczny posmak i pojawia się zaskakująco rzadko. To jedyny motyw, gdzie to orkiestra jest na pierwszym planie, spychając elektronikę do roli tła. Jego pierwsze wejście jest obecne w „Powrocie”, jednak pełny blask objawia się w dwóch wersjach „Miłości Szu”. Smyczki tutaj są po prostu poruszające, a nawet odrobinę melancholijnie („Reminiscencje z dawnego życia”).
No i jest czwarty motyw – związany z kolejnymi karcianymi przekrętami mistrza – który też pojawia się parę razy. Na pierwszy plan wybija się bluesowa gitara eletryczna, wsparta przez funkowy bas i delikatną elektronikę. Zapowiedzią tego dziełka jest krótka „Stacja Lutyń”, ale maestro stara się zmienić aranżację oraz tempo, by nie czuć dużego znużenia tą melodią. O ile jeszcze w „Kartach” (więcej solówek gitary) czy krótkim „Taka wesz” to się udaje (więcej pola dla gitary), to już przy „Sztafecie” czy najdłuższej „Victorii” czułem już lekkie znudzenie.
I to jest dla mnie chyba największy problem „Wielkiego Szu” – maestro troszkę zbyt szybko odkrywa swoje karty, przez co brakuje dreszczyku emocji oraz odrobiny ekscytacji do samego końca. Ale na szczęście są pewne drobne urozmaicenia materiału. Bo tylko tak można określić taneczne „Motel Disco”, gitarowe „Psychodelic” czy rozpędzone niczym fura na autostradzie „Do You Like Henky-Penky Love”. Do tego mamy jeszcze dwa dodatkowe utwory, opisujące zapomniany film dla młodzieży „Dzień kolibra” (w tym śpiewany „Tylko punk rock”, będący pastiszem tej muzyki).
„Wielki Szu” nie jest wielką muzyką w dorobku Andrzeja Korzyńskiego. Spełnia swoje podstawowe założenia ilustracyjne, odpowiednio wybrzmiewa na ekranie i potrafi dostarczyć odrobinę frajdy, ale nic ponad to. Jednak za budowanie klimatu oraz parę chwytliwych momentów, daje troszkę naciągane 3,5 nutki. Gotowi jesteście zagrać?
0 komentarzy