Cieszy fakt, iż filmy potrafią jeszcze zaskakiwać – nawet jeśli nie fabułą, to formą, która wbije widza w fotel i wyżyma go emocjonalnie, pozostając w pamięci na długo. W ostatnim czasie kino amerykańskie spłodziło przynajmniej dwa takie dzieła. O jednym z nich, „Birdmanie”, wspominałem już w osobnym tekście. Obecny od paru tygodni na polskich ekranach „Whiplash”, acz nie tak oryginalny, może pochwalić się podobnymi atutami – od fenomenalnego aktorstwa, po znakomite sztuczki techniczne. Kluczowa i dość niecodzienna jest także ścieżka dźwiękowa – w obu filmach oparta o perkusję.
O ile jednak w Człeku-ptaku ‘walenie w talerze’ stanowiło po prostu estetyczny wybór twórców, który zwyczajnie wstrzelił się w naturę opowieści, tak „Whiplash” bez perkusji zwyczajnie nie istnieje (mimo iż ta, wspierana jest tu niemal cały czas przez pełny zespół). Już sam tytuł bierze się z kompozycji amerykańskiego jazzmana, Hanka Levy, która stanowi kluczowy element fabularny i pojawia się kilkukrotnie w trakcie seansu. To oś filmu – serce wyjątkowo emocjonującego konfliktu pomiędzy ambitnym uczniem i wybitnie surowym nauczycielem. Szczęśliwie nie jest to jedyna atrakcja soundtracku.
Praca ta nie tylko tytułowym kawałkiem bowiem stoi. Sporo w niej zarówno innego materiału źródłowego – jak znakomite „Caravan” Duke’a Ellingtona, które podnosi ciśnienie w finale – jak i muzyki stworzonej specjalnie na potrzeby ruchomego obrazu. Odpowiada zań Justin Hurwitz – debiutant w wielkim kinie, ale bynajmniej nie muzyczny żółtodziób. Z reżyserem filmu zna się zresztą jeszcze ze szkolnej kapeli.
Hurwitz nie silił się tu specjalnie na oryginalność, ale przy swoim klasycznym wyszkoleniu było dla niego i tak nie lada wyzwaniem stworzyć score, który nie odstawałby od jazzowej klasyki. Zadaniu temu podołał z nawiązką, co udowadnia już świetne „Overture”, które album otwiera. Tętniąca energią i pasją melodia w niczym nie ustępuje wyżej przywołanym tytułom, jednocześnie spełniając wykładniki muzyki filmowej: jest odpowiednio charakter(ystycz)na dla danego medium, chwytliwa i wbija się w świadomość odbiorcy.
Co ciekawe, ze względu na niewielki budżet, kompozytor musiał także stworzyć motywy, które imitowałyby stare szlagiery gatunku. I to również wyszło mu doskonale, co pokazują takie fragmenty, jak romantyczne trio „No Two Words”, „When I Wake”, „Casey's Song” oraz wykonywane na żywo w jednej ze scen i brzmiące już bardziej współcześnie, lecz nie pozbawione nuty przeszłości „Fletcher's Song In Club”. Wszystko to idealnie wpisuje się w klimat opowiadanej historii oraz, rzecz jasna, w niełatwe ramy gatunku.
Muzykę Hurwitza uzupełnia także kilka kompozycji Tima Simoneca – znanego orkiestratora, który okazjonalnie zajmuje się też pisaniem właśnie takich dopełniających ilustracji. Tutaj musiał stworzyć utwory do rozgrywanych w filmie konkursów big bandowych, co na krążku przełożyło się na trzy ścieżki o różnym zabarwieniu i rytmie. One też robią spore wrażenie i gdyby nie inne nazwisko na trackliście, to trudno byłoby wyczuć jakąś różnicę – czy to w jakości, czy też w nastroju utworów.
Płytę podzielono przy tym na kilka oddzielnych części, tudzież rozdziałów, z których każdy poprzedzono cytatem z filmu. Zabieg to, trzeba przyznać, niezbyt lubiany przez melomanów, lecz tutaj zrobiony naprawdę z głową – szczególnie, że nie są to zabawne one-linery i inne krótkie wstawki, lecz odnoszące się do konkretnych kawałków/sytuacji całe dialogi, z których jeden („Good Job”) stanowi niejako clou tej produkcji.
Odrębnym problemem jest natomiast cały środek albumu – złożony z króciutkich, w większości jednominutowych ścieżek, które w typowo ilustracyjnej manierze przemykają niezauważenie przez głośniki lub stanowią irytujący zapis próby instrumentów („Carnagie”). I chociaż krążek długi nie jest, ten wydawniczy babol sprawia, iż potrafi się dłużyć i nużyć. Szkoda, że nie pokuszono się tu raczej o jakąś suitę tematyczną, która zamknęłaby się w tych paru minutach mniej i tym samym skróciła męki co bardziej nerwowych słuchaczy. Z drugiej jednak strony, znamienny jest tytuł tego problematycznego odcinka – najwyraźniej, wzorem bohatera filmu, trzeba się trochę napocić, by zasłużyć na pełną satysfakcję z obcowania z daną muzyką.
Nie zmienia to jednak faktu, że w samym filmie stanowi ona kluczowy, a nawet i nadrzędny element, dzięki któremu „Whiplash” w ogóle powstał. I tam też należy się ścieżce dźwiękowej najwyższa ocena. W oderwaniu od ekranu już tak różowo nie jest, lecz i bez znajomości kontekstu to świetnie słuchająca się, miejscami odprężająca i mocno ekscytująca pozycja, którą polecam nawet osobom nie gustującym na co dzień w ‘czarnej’ muzyce.
P.S. A TUTAJ ciekawy wywiad z twórcami o powstawaniu muzyki [po angielsku].
0 komentarzy