Mający na swoim koncie ponad pół tysiąca filmowych kompozycji (!!!), Ennio Morricone jest dziś niezaprzeczalną legendą kina. Jednak nawet i legendom trafiają się gorsze dni, zakończone utratą stanowiska. W przypadku Ennia takie sytuacje zdarzały się mimo wszystko rzadko, bowiem pracowitość i płodność Włocha jest bezprecedensowa. Nic więc dziwnego, że gdy już do nich dochodziło, odbijały się głośnym echem w środowisku. Tym największym wciąż pozostaje „What Dreams May Come”, który był filmem wręcz idealnym do maestro. A jednak nie do końca coś zagrało, jego muzyka nie zadowoliła producentów i reżysera, którzy musieli podziękować mistrzowi. Na jego miejsce wszedł Michael Kamen. O tym jak bajecznie sobie z tym trudnym zadaniem poradził, można przeczytać w osobnej recenzji. Ponieważ jednak odrzucona ścieżka Morricone koniec końców wypłynęła w zjadliwej formie do sieci, toteż warto i jej poświęcić nieco miejsca.
Zacznijmy od tego, że opisywany bootleg nie jest pełną kompozycją, choć z pewnością posiada całą główną tematykę i zamysł wielkiego Ennia na jej finalny kształt. Materiału nie ma więc dużo, bo jedynie niespełna pół godziny. To akurat nie stanowi problemu, bowiem historia zna niejeden oficjalny album, na którym zawarto jeszcze mniej muzyki. Gorzej, iż rzeczony bootleg nie tylko wygląda, ale i brzmi, jak demo. Daleko tu co prawda do pełnej trzasków i szumów oraz przykładowych odgłosów z sesji nagraniowej pozycji, ale też i nie spodziewajmy się jakości faktycznego CD. Dość powiedzieć, że muzyka jest tu nieco przytłumiona, brzmi płasko. Nie przeszkadza to jednak bardzo w interakcji i nie rzutuje na ocenę ścieżki.
Głównym powodem odrzutu partytury Morricone był fakt, iż stworzył on ponoć zbyt wyrazistą, przesadnie chrześcijańską muzykę, która nie do końca pasowała do tej fantastycznej wizji zaświatów. I już patrząc na tracklistę można przekonać się o słuszności tych stwierdzeń. Elegia, liturgia i requiem, stanowiące co prawda jedynie pojedyncze nazwy całego soundtracku, dobrze oddają ducha tej pracy. Ennio z typowym dla siebie brzmieniem, tudzież manierą, podszedł do projektu, co owocuje oczywistymi skojarzeniami ze stylistyką „Misji”, czy też oboma freskami „Once upon a time in…” Sergio Leone, a także zdecydowanie zbyt dużym podobieństwem do „Days of Heaven” – zwłaszcza w bliźniaczym temacie głównym.
Jasnym wyborem jest tu sekcja smyczkowa oraz dęta, a także wręcz schematyczne w danym kontekście, liczne chóry – zarówno żeńskie, jak i męskie, które pojawiają się w przekroju całej kompozycji. Oryginalnością więc pozycja ta nie grzeszy, aczkolwiek nie można jej odmówić klasy i jakości. To bardzo dobra, solidna muzyka, miejscami bez problemu wybijająca się ponad przeciętność (bardzo ładne „Search for Annie” i „Love Eternal”), która dla miłośników kompozytora stanowić może prawdziwy balsam na (d)uszy.
Tyle tylko, że – abstrahując od samego filmu, przy którym nuty te jawią się po prostu zbyt entuzjastycznie, zbyt pogodnie – wszystko to jest trochę bez wyrazu. Oczywiście nie jest to skończona, w pełni dopracowana kompozycja, jednak poza naturalnym pięknem, nieco razi swą oczywistością, a jej specyficzny chłód nie wywołał u mnie większych emocji – a przynajmniej nie takich, jakie oferuje Kamen. Zmarły przed dekadą kompozytor zresztą bardzo ciepło i z szacunkiem wypowiadał się o swym poprzedniku, charakteryzując jego muzykę następująco: „Myślę, że Ennio zajął się bardzo poważną, poruszającą, filozoficzną i metafizyczną naturą filmu”.
I trudno się z tym nie zgodzić. To elementy wiodące w pracy Włocha, technicznie nienaganne, a przy tym wystarczająco atrakcyjne w autonomicznym odsłuchu, by nie można ich było nie docenić. Szkoda więc, że do tej pory nikt nie zdecydował się wydać jej w jakiejś pełniejszej, koncertowej formie, a i sam Morricone nie pociągnął tego dalej w jakiś sposób – bo choć jego muzyka słusznie została odrzucona i kompletnie nie pasuje do filmu, to sama w sobie stanowi łakomy kąsek dla każdego melomana.
0 komentarzy