To była jedna z najbardziej wyczekiwanych premier telewizyjnych roku 2015. Jeszcze zanim ujrzało światło dzienne, „Miasteczko Wayward Pines” porównywano do „Twin Peaks”. Aura tajemnicy, poczucie zagrożenia, uczestnictwa w czymś nierealnym i bycia obserwowanym, ciągle wolty i niespodzianki, które dają więcej pytań niż odpowiedzi. No i elegancko ubrany agent rządowy, próbujący rozgryźć cała tajemnicę. Niby jest podobnie, ale nie tak samo. Czy to dobrze czy źle – oceńcie sami. Jedynie muzyce udaje się uniknąć podobnych konfrontacji.
Jej autorem jest Charlie Clouser – były członek Nine Inch Nails oraz autor soundtracków do serii „Piła”. Nic dziwnego zatem, że mamy tutaj do czynienia z niepokojącymi dźwiękami elektroniki, zmieszanymi z żywymi instrumentami, mających na celu budować aurę tajemnicy oraz odpowiednio podnosić napięcie. Podobnie, jak w „Hannibalu” muzykę z poszczególnych odcinków połączono na albumie w długie suity. To wyjątkowo trafne posunięcie, bo trudno jest wyobrazić sobie tą kompozycję poszatkowaną na kawałeczki (z paroma wyjątkami).
Płytę rozpoczyna krótki, ale niepokojący motyw z czołówki otwierającej i wieńczącej każdy odcinek. Zwięzłe, lecz przejmujące solo skrzypiec polanych elektronicznym sosem zapada mocno w pamięć i jednoznacznie kojarzy się z serialem. Dalej mamy mieszankę nastrojów: od spokojnej harfy i dźwięków pozytywki, po nasilające się smyczki (także w wersji typowo horrorowej, jak w końcówce drugiej części suity z odcinka 1) oraz mocniejszą perkusję (tykające „Kill Beverly”). Nawet jeśli pojawia się odrobina spokoju, to jest to przysłowiowa cisza przed burzą. Dokładnie tak, jak w suicie szóstej, gdzie do delikatnych skrzypiec dochodzą budzące niepokój pomruki, echa fortepianu, elektronika (przestrzenne ciosy perkusji, charakterystyczne cykanie wyjęte wprost z twórczości Harry’ego Gregson-Williamsa) oraz powraca (niby kojąca nerwy) harfa.
Jako takiej bazy tematycznej tu nie ma, jednak Clouser trzyma rękę na pulsie. Czy to za pomocą osobliwych perkusjonaliów (początek suity 2, 7 i 10), niespokojnych warstw elektroniki (mocno wybijająca się pod tym względem suita druga), efektownej mieszaniny sekcji smyczkowej z samotnym fortepianem (łączona suita z odcinków 8 i 9), czy też wpleceniem w tło dziecięcej (chyba to głos dziewczynki, ale głowy nie daję) wokalizy („Farewell” z epizodu 10).
Co prawda czas trwania poszczególnych utworów może przerażać, jednak samo wydanie jest dzięki temu przystępne w odsłuchu. Pomysł ze sklejeniem tematów był strzałem w dziesiątkę – bez tego „Wayward Pines” byłoby mniej strawne od serialowego „Hannibala”. Przy czym Clouser nie udziwnia i nie eksperymentuje tak mocno, jak Reitzell, a na ekranie jego muzyka sprawdza się równie dobrze. Wymaga ona jednak cierpliwości oraz wielu godzin spędzonych z płytą. Gwarantuję jednak, że taka wytrwałość się opłaci. Ode mnie mocne trzy z plusem.
0 komentarzy