Wśród soundtracków albumy z piosenkami wykorzystanymi w filmach to nic nowego. Czasami tylko je się wydaje, innym razem na rynek trafia płyta z towarzyszącymi sobie piosenkami i muzyką ilustracyjną, a jeszcze kiedy indziej, tak jak w przypadku "Strażników", na półkach sklepowych pojawiają się dwa wydawnictwa – jedno ze ścieżką dźwiękową, drugie z utworami użytymi w filmie. Przez lata przyjęło się, że score to muzyka filmowa, a piosenki to takie kompilacje, które w jakiś sposób wiążą się z danym filmem. Jednak zdarza się, że ta kompilacja aspiruje gdzieś wyżej, niż do komercyjnego towaru, na którego popyt znaczącą rolę ma gorący tytuł kinowy czy wizerunki aktorów zawarte na okładce. Otóż w sytuacjach szczególnych, piosenki przejmują rolę muzyki ilustracyjnej, stają się pełnokrwistą muzyką filmową. Ale to tylko wtedy, gdy zbiór ten zawiera nie tylko hity z MTV, nie tylko towarzyszące filmowi, ale też go tworzące, charakteryzujące go, mogące być z nim identyfikowane na poziomie głębszym, niż luźne skojarzenie scenek zawartych w teledysku z wyświetlanym w kinach obrazem. Takie pozycje zdarzają się jednak niezwykle rzadko. Jest paru mistrzów (przeważnie reżyserów, choć bywają muzycy odpowiedzialni za dobór utworów), którzy potrafią niemalże konstruować sceny pod swoje ulubione kawałki, doprowadzać do perfekcji mariaż obrazu, montażu, dźwięku i tekstu piosenki. Poniekąd tak właśnie zapowiadali się "Strażnicy", w których twórcy mieli wykorzystać piosenki w taki sposób, i w takich scenach, by ironicznie komentowały akcję, nadawały kolejnych treści, już i tak przeładowanemu merytorycznie dziełu. Czy się udało?
Zgodnie z panującą, postmodernistyczną modą, kompilacja "Strażnicy" to zbiór utworów różnych od siebie niemal pod każdym względem. Wystarczy rzut oka na tracklistę, by przekonać się o różnorodności, jaka charakteryzuje ten krążek. Czy to zaleta? Swego czasu pisałem w recenzji soundtracku z "Death Proof", że łączenie skrajnych gatunków nie jest niczym oryginalnym, nie definiuje wyrafinowania i kunsztu, jak to mogło mieć miejsce jeszcze dziesięć lat temu. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest też wada, tym bardziej, że producentom płyty nie można zarzucić braku wyczucia. Mimo, że ze sobą koegzystują w tym miszmaszu Philip Glass z Jimi Hendrixem czy My Chemical Romance z Leonardem Cohenem, to utwory tak ułożono, by słuchając ich po kolei, płynnie przechodzić, bez zgrzytów, między jedną pozycją a drugą. Nie obyło się rzecz jasna bez przesadzonych kontrastów, szczególnie gdy po agresywnym, rockowym "Desolation Row" grupy "My Chemical Romance", następuje klasyczna ballada "Unforgettable", w wykonaniu króla jazzu Nat King Cole’a. Te momenty obniżają wartość płyty, podobnie jak sama pozycja "Desolation Row" właśnie, której poziom jest co najmniej dyskusyjny.
Pisałem wcześniej o roli jaką miały wybrane piosenki pełnić w filmie Snydera: komentować rzeczywistość, nadawać jej dodatkowej treści. Obecność "Hallelujah" Leonarda Cohena ma w sobie coś z ironicznego wyśmiania jednego z bohaterów filmu – dla nie znających "Strażników" powiem tylko, że jeden z superbohaterów miał mały problem chcąc spędzić milsze chwile z pewną superbohaterką, niestety natura go zawiodła i uporał się z kłopotem dopiero po udanej superbohaterskiej akcji. Cohen śpiewa więc ze swoim chórkiem "Hallelujah, Hallelujah…" podczas konsumpcji wzajemnej fascynacji super-pary. Kostium bohatera sposobem na impotencję i triumfalny śpiew doskonale obrazują główne założenia twórców. Takich smaczków jest jednak niezbyt wiele. W scenie randki Snyder funduje ultra-kiczowaty przebój lat 80’ – "99 Luftballons" niemieckiej wokalistki Nena (hicior nie znalazł się na krążku). Tekst, co prawda, w pewien sposób oddaje akcję, ale forma jego wykonania jest niepoważna, i niestety tutaj nie jest to zaletą. Nie najciekawiej wypada także obecność Hendrixa i jego przeboju "All Along The Watchtower". Częstotliwość z jaką można go usłyszeć w filmach i serialach w ostatnim czasie wręcz przeraża. Ile można? Znacznie ciekawsza jest "Pruit Igoe & Prophecies" Philipa Glassa, czyli nieco rozbudowana suita z "Koyaanisqatsi". Ten przeszło 15-minutowy kolos to uczta dla ucha na płycie i w kilku scenach w filmie. Niestety z obrazem nie zawsze rozmawia tym samym językiem, a montaż utworu, cięcia i obraz, nie odpowiadają sobie w taki sposób, w jaki byśmy sobie tego życzyli. Z instrumentalnych utworów na płycie, mamy jeszcze "Ride of the Valkyries" napisany przez Richarda Wagnera, a wykonany przez Budapeską Orkiestrę Symfoniczną. Temat znany chyba wszystkim, choćby z "Czasu apokalipsy" i kultowej już sceny lotu helikopterów. Nie zabrakło też Niny Simone, tym razem jednak zamiast wszechobecnego "Sinnerman", na płycie znalazł się doskonały "Pirate Jenny". Do gatunkowej pełni dorzućmy funkujące "I'm Your Boogie Man" KC & The Sunshine Band. Świetny kawałek.
Jest jednak jedno "ale". W pierwszym akapicie zadałem na koniec pytanie, czy udało się twórcom "Strażników" tak dobrać piosenki, by stanowiły dodatkową siłę, już i tak świetnego filmu. Odpowiedź mogę postawić pewnie, bez wahania: nie udało. Owszem, kilka razy tekst piosenki polemizuje z obrazem w sposób inteligentny i ciekawy. Jednocześnie jednak, wyczuwa się podczas słuchania płyty, ale i podczas lektury samego filmu, że komuś zabrakło gatunkowego wyczucia. I chociaż nie szczędziłem dobrych słów poszczególnym utworom, a nawet uważam, że zestawiono je w sposób przemyślany, to jednak nie można o tym wydaniu napisać więcej, jak to że jest "O.K.". Nie ma tu bowiem mowy o rewelacji, oryginalności, wyjątkowym spasowaniu utworów z obrazem czy powalających, muzycznych odkryć. Ot, kolejna hybryda gatunkowa, której kilka pozycji udało zgrać się z treścią filmu. Z pewnością jest to płyta, do której będziecie od czasu do czasu wracać. Kto by się oparł tej godzinie, podczas której zagrają Simon & Garfunkel, Janis Joplin i Billie Holiday? Jest to przyzwoita kompilacja na trzy, ale nie muzyka filmowa, nie w tym kontekście, o jakim pisałem w pierwszym akapicie.
Obecność „Hallelujah” Leonarda Cohena ma w sobie coś z ironicznego wyśmiania jednego z bohaterów filmu – dla nie znających „Strażników” powiem tylko, że jeden z superbohaterów miał mały problem chcąc spędzić milsze chwile z pewną superbohaterką, niestety natura go zawiodła i uporał się z kłopotem dopiero po udanej superbohaterskiej akcji. Cohen śpiewa więc ze swoim chórkiem „Hallelujah, Hallelujah…” podczas konsumpcji wzajemnej fascynacji super-pary… naprawdę!