Ciężki orzech do zgryzienia z tym Tylerem Batesem. Jeszcze nie tak dawno temu, reżyser Zack Snyder zaangażował go do zilustrowania swojej filmowej wersji komiksu "300", by ten popełnił jeden z najbezczelniejszych plagiatów w historii muzyki filmowej. Bates skopiował sporą część pracy Elliota Goldenthala z obrazu "Tytus Andronikus", co skończyło się zresztą oficjalnym oświadczeniem z przeprosinami ze strony wytwórni Warner Brothers. I pomimo tego faktu oraz całego dorobku kompozytora, który charakteryzuje się wszystkim, poza jakimikolwiek przesłankami o domniemanym talencie Batesa, zatrudnia się go do największych hollywoodzkich produkcji, o których inni mogą tylko pomarzyć. Albo świat zwariował, albo ten wyrobnik ma najlepszego na świecie menadżera, który tylko ostatnio załatwił Batesowi posadkę przy filmie "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" oraz długo wyczekiwanych "Strażnikach". Ten drugi tytuł ostatecznie przekonuje o zagadkowym uwielbieniu jakim Snyder darzy Batesa, co dla wielu będzie przykrą wiadomością. Najnowszy film twórcy "300" jest bowiem na wskroś kapitalny i każdy kto go zobaczy, będzie siedział jak na szpilkach przed każdym kolejnym projektem reżysera. A co za tym niestety idzie, przed każdym kolejnym gniotem Batesa.
Wydany także w Polsce score ze "Strażników" to prawdziwy miszmasz. Tak jak "300" miało jakiś spójny styl i trzymało się jednego szlaku, tak najnowsza partytura Batesa z każdym utworem pędzi w zupełnie innym kierunku, przy czym może ze dwa z nich mają jakiś potencjał. Chciałbym w tym miejscu napisać, że kompozytor wreszcie powiedział gdzieś, choć odrobinę, coś nowego, ale nie mogę, bo każda z tych obranych ścieżek, już gdzieś była. I tak jak w gatunku muzyki filmowej, z inspiracjami czy powielaniem stylów spotykamy się na co dzień, czasem w lepszym, czasem nieco gorszym wydaniu, tak w przypadku twórczości Batesa, brakuje wywarzenia, które rozróżniłoby uzasadnioną inspirację od braku własnych pomysłów i zastępowaniu ich cudzymi. Dajmy tu może jakiś przykład: nie tak dawno temu zachwycaliśmy się "Zwykłą procedurą operacyjną" Danny’ego Elfmana, która żywo wzorowała się na muzyce znanej z filmów dokumentalnych ilustrowanych przez Philipa Glassa. Nie dało się ukryć powielania rozwiązań i podobnych brzmień, a jednak Elfman poza Glassem zawarł w swoim scorze też siebie, co zaowocowało jednym z najlepszych soundtracków zeszłego roku. A taki Bates pisząc temat jednego z bohaterów "Strażników" (utwór "Edward Blake: The Comedian"), po prostu kopiuje styl Vangelisa i jego nuty z "Łowcy Androidów". Nie dodaje nic od siebie, bo co ma dodać, nic nie mając? A szkoda, bo utalentowany kompozytor na jego miejscu, widząc całkiem słusznie, że muzyka elektroniczna, lawirująca między sentymentalnymi, lirycznymi brzmieniami a futurystycznymi dźwiękami syntezatorów, do "Strażników" faktycznie pasuje. I taki artysta poszedłby tą ścieżką, jednocześnie jednak pamiętając o zasadach jakimi kierował się chociażby Elfman. Słuchając podczas seansu "Strażników" vangelisowskiego score’u, czułem te same dreszcze, co podziwiając panoramy Los Angeles przyszłości według wizji Ridley’a Scotta w "Łowcy Androidów", ale gdy tylko przypomniałem sobie, że to nie Vangelisa słyszę, cały efekt znikł i pozostał tylko niesmak kolejnego plagiatu. I właśnie to pogrąża Batesa i jego muzykę. Nie wspominając już o tym, że wpływy greckiego mistrza elektroniki ograniczają się do jednego, może dwóch utworów – reszta to po kolei kopie Zimmera, Goldsmitha, Kamena, gitarowego obdzierania kota ze skóry z "300", które z kolei kojarzy się z Beltramim i wielu, wielu innych.
Dominująca na płycie jest muzyka akcji, która wyraźnie chce być wielka, epicka i w ogóle wspaniała. Udało się tylko to, że właśnie przygniata resztę płyty, co jest kolejnym gwoździem do trumny. Tym bardziej, że dla Batesa epickość muzyki to przede wszystkim hałas, co można osiągnąć tylko poprzez nieudolny patos, nadmiar elektroniki i jeszcze kilka tanich chwytów rodem z pierwszych prac wychowanków Media Ventures – wsłuchajcie się tylko w "Silk Spectre". Ewentualnie masakruje zdrowie słuchacza elektrycznymi gitarami, na których ktoś gra chyba lewą stopą. W najgorszym z najgorszych "Prison Fight" przez ponad półtorej minuty czujemy się jak na retrospekcji z "300". I jest to niemiłe wspomnienie. Bates nie potrafi się cieszyć potencjałem orkiestry, z którą pracuje. W projekt zaangażowano 87 muzyków The Hollywood Studio Symphony Orchestra oraz niemały chór, a i tak przez większość płyty słyszy się przede wszystkim nienajlepszej jakości elektronikę. "Tonight the Comedian Died" mogłoby równie dobrze pochodzić z underscore’owych fragmentów "Skazanego na śmierć" Ramina Djawadiego. Szlag, to dopiero kuriozum, jeden bubel-majster wzoruje się na drugim. O bełkocie takich utworów jak "Only Two Names Remain" nawet nie chcę wspominać. Jako tako z muzyki akcji podobać się może jedynie otwierający album "Rescue Mission", który oczywiście też nie grzeszy oryginalnością – szczególnie żywe skojarzenia przywodzi z ilustracjami… gier komputerowych. Ale lepsze to niż nic.
Momentami, spośród brzmieniowego natłoku jadących nieustannie na tych samych nutach, elektronicznych sampli i niepotrzebnie podrasowanych chórów, wyłaniają się na światło dzienne utwory proste, czasem nawet pozbawione syntezatorowego piętna i okraszone fragmentami melodii. Są to jednak światełka ginące w tunelu fatalnych, muzycznych wyborów. Coś tam ciekawego dotrze do naszych uszu w "American Dream", jakieś skrzypce dojdą do głosu w "Don't Get Too Misty Eyed" czy momentami spodoba się "All That Is Good". Ale te krople w morzu potrzeb nie są wstanie wybronić całej płyty, która w przyszłorocznych plebiscytach znajdzie się zapewne na szczycie propozycji w kategorii "najgorszy soundtrack" czy "największe rozczarowanie". Choć może w przypadku Tylera Batesa o rozczarowaniu mowy być nie może, bo ten termin zarezerwowany jest dla prac, po których spodziewaliśmy się czegoś lepszego. Tymczasem miłośnicy muzyki filmowej nigdy nie zakładają, że Bates napisze coś dobrego, a ci którzy ewentualnie wierzą w jego umiejętności, takimi kasztanami jak "300" czy "Strażnicy", są zachwyceni. I chyba to mnie najbardziej martwi.
Arcydzieło porównując do jego scoru ze Strażników Galaktyki.