WALL-E: Waste Allocation Load Lifter-Earth-class (a po naszemu: Wysypiskowy Automat Likwidująco Lewarujący. E-klasa), to najnowszy twór magików z Pixara. Jak zwykle czarują oni widza od pierwszej do ostatniej minuty – choć tym razem z dużo większym, epickim wręcz zacięciem – pozostawiając go absolutnie rozkochanym w przedstawionym świecie. W tym miejscu polecam rzecz jasna film, bo jest to prawdziwa magia kina na najwyższym poziomie. A po seansie warto sięgnąć także po muzykę autorstwa Thomasa Newmana, który także czaruje, choć w innym tego słowa znaczeniu…
To, że Newman znowu spisał się na medal nie jest żadną tajemnicą, choć dziwić może fakt, że (w przeciwieństwie do poprzednich filmów) jego ilustracja aż tak nie zapada w pamięć, a muzyczną wizytówką filmu pozostaje dla nas piosenka… z innego filmu. Oczywiście na płycie muzyka staje się bardziej charakterystyczna i łatwo odnieść poszczególne jej elementy do filmowych sytuacji (które to ilustruje z niesamowitym wdziękiem i precyzją), jednak brak identyfikacji partytury z obrazem jest co najmniej zastanawiający. Ale to "Put On Your Sunday Clothes" z musicalu "Hello, Dolly" najlepiej pamięta się po seansie – ma to oczywiście fabularne uwarunkowanie, gdyż piosenka ta zarówno film otwiera, jak i stanowi ulubiony "przebój" WALL·E, będąc dlań jednocześnie motorem napędzającym wydarzenia. Jednak o ile piosenki te (z "Dolly" zaczerpnięto jeszcze "It Only Takes a Moment") robią w filmie niezapomniane wrażenie, tak na płycie wydają się zbędne. Owszem, "Put On Your Sunday Clothes" stanowi świetne wprowadzenie do reszty ilustracji, ale słuchając tejże i bez piosenki nic się nie traci. Z kolei "It Only Takes a Moment" zupełnie nie wpasowuje się w końcówkę płyty, niesłusznie konkurując z ostatnimi dwoma trackami, w tym z rewelacyjną piosenką Petera Gabriela.
Sam Gabriel użyczył filmowi jednak nie tylko głosu – razem z Newmanem skomponował jeszcze dwie inne kompozycje: "EVE" i "Define Dancing". Obie te melodie są naprawdę fantastyczne, stanowiąc jedne z lepszych fragmentów, choć prawdę mówiąc zupełnie nie czuć w nich obecności Gabriela. A skoro już jesteśmy przy piosenkach i relacjach muzyka-film, to na płycie obecne jest jeszcze "La Vie En Rose" w wykonaniu Louisa Armstronga – i to właśnie tu robi niepomiernie większe wrażenie, aniżeli w filmie, gdzie jej obecność niejako mnie zaskoczyła, gdyż z łatwością można by w te konkretne sceny wstawić jakikolwiek inny podkład i nie byłoby różnicy. Dlatego też "WALL·E" jest bardzo enigmatyczną produkcją pod względem muzycznym, bo też i nie w pełni satysfakcjonującą.
To jednak tyle, jeśli chodzi o piosenki – cała reszta to już dzieło najmłodszego z Newmanów (poza sympatyczną piosenką-logo "BNL", którą napisał ze swoim wiernym współpracownikiem, Billem Bernsteinem). Jak zawsze jest to ilustracja wielce oryginalna, urocza, niesamowicie melodyjna i rzecz jasna magiczna, choć i ona zaskakuje pod różnymi względami. Nie raz kompozytor obiera zupełnie inny kierunek, niż byśmy myśleli i ociera się o klimaty, o które trudno byłoby go posądzać. Generalnie nie jest to jednak nic nowego – całość jako żywo przypomina jego poprzednią pixarowską partyturę, a więc "Finding Nemo". Obie te pozycje zbudowane są w podobny sposób, mamy niemal bliźniaczo stylistyczne i aranżacyjne rozwiązania, a i album rozłożony jest właściwie tak samo (czyli masa krótkich ścieżek + odgłosy z filmu i piosenka na koniec). Takoż i obie te partytury są sobie równe jakościowo, choć mam wrażenie, że Nemo był jednak nieco bardziej przystępny i sprawiał w filmie lepsze wrażenie.
Mamy tu też jeszcze inne nawiązania, choć każde wzięło się z innego aspektu – i tak wyłuskać można parę mrugnięć okiem do klasyki pokroju "Poszukiwaczy Zaginionej Arki" (i w ogóle do Kina Nowej Przygody) i "2001: Odysei kosmicznej" (w filmie zresztą dokładnie cytowanej, włączając w to "Zarathustrę"), a motyw z "First Date" to kapitalne nawiązanie do kiczowatych komedii romantycznych z dawnych lat; z kolei elektronika, jakiej Newman się tu chwyta może kojarzyć się z "Jarhead". Jest to więc niesamowicie pomysłowa ścieżka, pełna audiowizualnej zabawy i dająca wiele radości z kolejnych przesłuchań, odkrytych smaczków i szczegółów – a tych jest naprawdę sporo, a same ścieżki są na tyle krótkie, że łatwo je przeoczyć za pierwszym razem.
Poza tym w pamięci pozostaje niestety tylko kilka fragmentów, takich jak otwierające film, tajemnicze "2815 A.D.", przefantastyczne i przekomiczne "WALL·E" oraz dramatyczne "The Spaceship" i wspomniane kolaboracje z Gabrielem. Od siebie dodam jeszcze urocze, choć krótkie "Bubble Wrap" i "Eye Surgery", pełne akcji "EVE Retrieve"; wkręcające, mimo iż pozornie nieatrakcyjne "Worry Wait"; ślicznie smutne, choć trzymające w napięciu "Fixing WALL·E" i końcowe "Horizon 12.2", osadzone trochę w klimatach Williama Orbit czy grupy Orbital, a więc taki lekki trans. Cała reszta, choć pojedyńczo chwytliwa i atrakcyjna (wspomniane smaczki!), razem nie robi już takiego wrażenia. Zresztą płyta cierpi na najnowszą przypadłość muzyki filmowej, a więc stawia ilość ponad jakość. Na tę chorobę cierpiał już Nemo, ale tam dało się dojść do finału nawet bezboleśnie. "WALL·E" posiada niestety zdecydowanie za dużo ścieżek (po co nam tu piętnastosekundowe "Septuacentennial"?) i pod koniec już odrobinę męczy, a i wcześniej łatwo jest się zgubić i chwila nieuwagi może nas kosztować obojętność w stosunku do słuchanego materiału.
To właśnie są moje główne zarzuty dotyczące tego wydania: za dużo i za długo, a wszystko pozbawione jest jakiegoś wybijającego się, charakterystycznego motywu, który mógłby to pociągnąć – co chwila mamy wszak zmianę klimatu i tempa. I tak magia ustępuje czasem miejsca standardowej, choć epickiej ilustracji, zależnej w dużej mierze od filmu (począwszy od "No Splashing No Diving" aż do "Hyperjump"). Ja sam zresztą łapałem się co chwila na tym, że nie wiedziałem jakiego Newmana słucham – czy to jeszcze Thomas, czy już może David albo Randy? Bo takie niestety wrażenie – pomimo wielu smaczków i elementów typowych dla Thomasa – wywołała na mnie płyta w swej drugiej części. Na pewno nie jest to więc arcydzieło i nieuchronnie odejdzie z czasem w cień innych partytur kompozytora. Jednak dla fanów Newmana (i filmu – tych z pewnością wielu) jest jak znalazł, a i dla pozostałych płyta stanowić powinna niezłą godzinę rozrywki. Mimo wszystko jest to bowiem Spójny Ciekawy Oryginalny Różnorodny Egzemplarz klasy A.
P.S. Okładka główna pochodzi z – najładniejszego z dostępnych – argentyńskiego wydania. Oprócz niego, oraz tych wplecionych w tekst, istnieje jeszcze najtańsza wersja ecopacka, czyli ekologiczna, biała… koperta – yuck!. Wszystkie wydania zawierają jednak dokładnie ten sam materiał.
Dobra recenzja, chociaż nie ze wszystkim bym się zgodził. Według mnie film ma muzyczną tożsamośc, może trochę meandryczną, ale bardzo wyraźną i nie jest to bynajmniej zasługa „Hello, Dolly”. Płyty słuchało mi się zaś lepiej niż „Gdzie jest Nemo?”, ma w sobie więcej wdzięku i stylistycznej zwartości. Zgadzam się zaś w pełni ze stwierdzeniem, że trochę tu wszystkiego za dużo i z czasem płyta się rozłazi. Tym niemniej naprawdę dobra rzecz.
Dokładnie, piękna i urocza muzyka, ale wydanie płytowe niestety pozostawia trochę do życzenia, a wielka szkoda, bo może nawet skleciłoby się materiał na piątkę.