Kiedy na plakacie filmu pojawia się nazwisko Liama Neesona, można spodziewać się bijatyk, pościgów, strzelanin i bohatera, który wykazuje się niezwykłymi umiejętnościami eksterminacji przeciwników. Tym większym zaskoczeniem jest film Scotta Franka, „Krocząc wśród cieni” – stylowy kryminał, choć trochę pachnący kinem klasy B. Zamiast akcji jest powolne śledztwo toczone przez prywatnego detektywa, w sprawie zabójców żony handlarza narkotyków. Mroczna produkcja z ciągłym klimatem osaczenia, zrobiona pewną ręką.
Podobna jest warstwa muzyczna – pełna mroku i niepokoju. Jej autorem jest debiutujący na tym polu Carlos Rafael Rivera. Jest to orkiestrowy, ale bardzo minimalistyczny score, sięgający po sprawdzone środki: niepokojące, budujące napięcie i grające niemal cały czas smyczki, stonowana gitara elektryczna, chór. Znakiem rozpoznawczym tej partytury jest motyw przewodni – melodia przypominająca kołysankę, na delikatne cymbałki i harfę, która ma działać uspokajająco i jest związana z głównym bohaterem, podkreślając jego zmęczenie życiem. Temat ten pojawia się bardzo często i jest tu niejako kręgosłupem materiału.
Drugi motyw, który skupia swoją uwagę, związany jest z granym przez Dana Stevensa gangsterem Kennym – powolna gra cymbałków i gitary elektrycznej buduje niepokojącą atmosferę, tak samo jak uderzenia kotłów oraz szybkie solo skrzypiec, które wieńczy niemal elegijny chór oraz nerwowa gra wszystkich instrumentów.
Sposób dozowania napięcia melodyjnością budzi skojarzenia z Michaelem Smallem (początek „Red Hood” z lekko marszowym tempem fortepianu, cymbałów oraz harfy przypomina troszkę „Maratończyka”), jednak smętne skrzypce jeszcze mocniej kreują fatalistyczny suspens. Cały czas smyczki jakby duszą się, a niepokojące dźwięki tła i nieprzyjemne pomruki (końcówka „Ray and Albert”) oraz powolne uderzenia fortepianu bardzo dobrze sprawdzają się na ekranie. Poza nim nie robią już takiego wrażenia, aczkolwiek trudno odmówić im specyficznego, posępnego nastroju.
Istną eksplozją jest natomiast finał, zaczynający się od „Drive to the Cemetary”, a kończący na „Kenny in the Basement”. Falujące skrzypki zmieszane z pulsującą elektroniką, walącymi w tle kotłami oraz odpowiedniemi wejściami chóru chwytają za gardło i zwyczajnie nie puszczają do samego końca (rewelacyjna jest zwłaszcza końcówka „Kenny in the Basement” ze świetną wokalizą).
Rivera nie odkrywa tutaj Ameryki i nie zaskakuje niczym szczególnym w budowie swojej pracy. Niemniej klimat jest tutaj tak gęsty, że można go kroić nożem, a całość sprawia zdecydowanie lepsze wrażenie od całej twórczości spod znaku RCP i jest równie zaskakująca, co film do którego powstała. Ode mnie mocne trzy i pół nuty. Czekam na kolejne dokonania CRR z nadzieją, iż to nie była jednorazowa akcja.
0 komentarzy