David Cronenberg jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych twórców, który ma oddane grono fanów, jak i sceptyków, nie do końca rozumiejących fenomen reżysera. Ja jestem gdzieś po środku, ale to nieistotne. Rozgłos Kanadyjczykowi przyniósł nakręcony w 1983 r. „Wideodrom” – film opowiadający o szefie stacji telewizyjnej, znajdującym piracki kanał pokazujący morderstwa i tortury. Nietypowa forma, perwersja oraz groteskowość fabuły przyniosły mu z czasem status dzieła kultowego.
Skoro za kamerą stał Cronenberg, to za muzykę odpowiadać mógł tylko jeden człowiek – Howard Shore. To był ich trzeci wspólny projekt i kompozytor jeszcze nie zdołał wyrobić swojego charakterystycznego stylu. W powstałej na długo przed trylogią „Władcy Pierścieni” muzyce, Shore bawi się elektroniką, uciekając w mroczne, ciężkie brzmienie, z którym nawet najwięksi fani dokonań maestro mają nie mały problem.
Ścieżkę dźwiękową wydano już przy okazji premiery filmu, a po latach wznowiono na płycie kompaktowej, ograniczając się do tego samego, półgodzinnego materiału. Całość bazuje na jednym, krótkim temacie – czteronutowcu granym przez organy. Melodia ta cały czas przewija się na ekranie, jednak jej nadmiar wywołuje znużenie zamiast ciekawości. Czasem w tle przewiną się wolno grające skrzypce i dęciaki („A Slow Burn”), czy przypominające bicie serca uderzenia perkusji („801 A/B”), ale są one tylko i wyłącznie skromną dekoracją generalnie ponurego underscore'u. Shore eksperymentuje z nutami, jak reżyser z obrazem, tylko że efekt muzyczny raczej rozczarowuje.
Dodatkowo muzykę postanowiono ubarwić jeszcze dziwacznymi efektami dźwiękowymi, czego w filmie nie słychać. Najlepiej słychać je w otwierającym całość (i chyba najlepszym utworze na albumie) „Welcome to Videodrome”, gdzie pojawia się przerobiony głos wprowadzający, jęki, oddechy, krzyki i symulacje m.in. zakłócenia sygnału. Na początku może to fascynować, ale im dalej, tym bardziej ciężkostrawne jest to danie (patrz: wrażeniometr), które samoistnie nie ma racji bytu.
Zresztą „Videodrome” na ekranie także się nie sprawdza. To ilustracja z rodzaju tych, które po prostu sobie są i teoretycznie nie przeszkadzają, ale na dłuższą metę wywołują dużą irytację. Pół biedy, gdyby jeszcze zapadała jakoś w pamięć i pomagałaby współtworzyć klimat filmu. Jednak nawet tego zadania nie jest w stanie spełnić w stopniu zadowalającym.
„Videodrome” przypomina raczej nieudolny eksperyment niedoświadczonego laboranta, którzy wymieszał różne składniki, by zobaczyć, co mu z tego wyjdzie, niż pełnoprawny score. Mówiąc krótko: to ten typ muzyki, której słuchanie wywołuje jedynie ból. I to chyba najcięższy z możliwych grzechów, mogący wręcz zniechęcić do tego gatunku. Długo zastanawiałem się nad oceną. Ostatecznie 1,5 nutki wydaje się być jedynym słusznym wyborem.
Muzyka szału nie robi jako słuchowisko, ale jako eksperyment filmowy zaskakuje. Stąd też ocenę troszkę wyższą daję.