Oparty na książce Stevena Lidza i zasilony niezłą obsadą (Andie MacDowell, John Turturro) debiut reżyserski Diane Keaton został ciepło przyjęty na świecie. Co prawda żadnej rewolucji nie wywołał, ale to na pewno udany film, do którego przyjemnie jest czasem wrócić. Natomiast w kwestii nas interesującej jest to tytuł niezmiernie ważny, gdyż przyniósł Thomasowi Newmanowi kolejną, trzecią w owej chwili nominację do Oscara (oraz drugą do nagrody Grammy) za muzykę. Wtedy kategorię tę dzielono na dwie (dramatyczną i komediową) i kompozytor przegrał względem "Pocahontas" Alana Menkena. Czy słusznie, to już nieważne – ważne, że zasłużenie dostrzeżono osiągnięcie kompozytora.
Trzeba przyznać, że Newman przeszedł tu samego siebie i stworzył jedną z najlepszych swoich prac. Tak pozytywnie zakręcona, dynamiczna i nieprzewidywalna muzyka, pełna oryginalnych, absolutnie odjechanych dźwięków, to rzadkość nawet w jego dyskografii. Bo też i czegóż tu nie ma? Wibrafon, wibraton, drumla, indiańskie banjo, psalterion, cymbały, lira korbowa, flet prosty, cytra, elektryczna gitara hawajska, a nawet i drzwi (!), że o standardowym – szczególnie dla późniejszej twórczości kompozytora ("WALL-E", "Finding Nemo") – wykorzystywaniu filmowych odgłosów (w tym wypadku np.: otwierający płytę krzyk) nie wspomnę. No i oczywiście nie mogło zabraknąć też klasycznego fortepianu i skrzypiec, choć tym razem tworzą one jedynie subtelne tło.
Choć Newman zawsze zaskakuje formą i melodyjnością, to jednak "Unstrung Heroes" bije pod tym względem wszelkie rekordy – to ilustracja niezwykle rytmiczna i żywa, pełna niespożytej wręcz energii. Stąd nawet najbardziej skromne i krótkie fragmenty, jak choćby półminutowe "Means What It Means" nawet na chwilę nie pozwalają oderwać się od głośników. Wystarczy zresztą posłuchać początkowego tria z cyfrą i literką ("Outside, Inside i Nowhere Near 2B"), aby bez reszty zatracić się w tej partyturze. Ten skromny, 3-minutowy wstęp oferuje niesamowitą, hipnotyzującą kaskadę dźwięków, których po prostu nie sposób zapomnieć. A to przecież dopiero początek…
I chociaż tematy te będą się jeszcze powtarzać, a reszta płyty jest już znacznie bardziej stonowana (miejscami to w ogóle bardzo liryczny album z nutką nostalgii), to wcale nie znaczy to, że najlepsze dostaliśmy już na wstępie i odtąd wrażenia będą znacznie mniejsze. Wręcz przeciwnie! Samo "Main Title (A Load of Lidz)" daje nam ich więcej, niż niejeden współczesny soundtrack. Motyw ten – z jednej strony przepięknie klasyczny, idealnie odzwierciedlający styl kompozytora, a z drugiej przyjemnie ambientowy, z nienachalną elektroniką w tle – jest jakby sercem całej kompozycji. Słychać wyraźnie, że cała reszta pomniejszych fragmentów ma swoje źródło właśnie w "Main Title". Newman jak ognia unika jednak prostego ‘kopiuj-wklej’ – a gdy już powtarza te same motywy, to odpowiednio przearanżowuje je, zmieniając tym samym ich oblicze, lub bardziej udramatyczniając wydźwięk. Idealnym przykładem jest tu wspomniane "Outside 2B", którego wariacja w "The Beast Is Coming" brzmi jeszcze bardziej drapieżnie i złowrogo, choć wydawać by się mogło, iż jest to niemożliwe.
Zresztą niemal każdy utwór to nowe, świeże doznanie, pełne emocji i niesamowitych kontrastów. Mógłbym wymienić i opisać właściwie wszystkie z osobna, za każdym razem wydobywając na światło dzienne coś oryginalnego. Mógłbym wymienić też resztę instrumentów, ich role w poszczególnych tematach i wzajemne relacje między tymiż. Tylko, że zero w tym frajdy, a i tak żadne słowa nie oddadzą prawdziwego ducha tej muzyki – jej trzeba po prostu posłuchać samemu.
Zamiast tego skupię się więc na minusach, gdyż – wierzcie lub nie – takowe też tu są. Szczególnie razi czas trwania. Poza kilkoma wyjątkami ("Is Unstrung", "Main Title", "Possible Ideas / Available Materials", "Home Movies" i "There Is No Conspiracy") większość utworów nie przekracza półtorej minuty. Cała płyta to z kolei ledwie pół godziny materiału – starannie wybranego, w to nie wątpię, ale jednak chciałoby się więcej, nawet kosztem ewentualnego bólu głowy. Dziwi też fakt, iż zdarzają się ścieżki jakościowo nijakie ("79 RPMS"), które niewiele wnoszą do całości. Na całe szczęście to tylko skromny ułamek całości.
Poza tym… minusów nie ma. Nie jest to może płyta idealna, ale na pewno bliska doskonałości, niemal jej dotykająca. A poza tym ta unikalna kompozycja niepodobna jest do żadnej innej filmowej partytury – także do tych spod ręki Newmana (choć można chyba pokusić się o stwierdzenie, że to taki miks "In the Bedroom" z "Papriką" Hirasawy). Dla fanów jest to pozycja obowiązkowa do kolekcji. Pozostali także powinni się z nią zapoznać. Do czego bardzo, bardzo mocno zachęcam. Moja ostateczna ocena, to coś pomiędzy cztery z plusem, a pięć bez minusa.
P.S.: Fragmenty "Outside 2B" i "The Beast Is Coming" wraz z melodią z "Flesh and Bone" użyto we fragmentach filmu "Three Kings".
0 komentarzy