Historia ścieżek dźwiękowych do "Sagi Zmierzchu" jest krótka, ale pełna niespodziewanych zwrotów akcji. Najpierw Carter Burwell (" Twilight "") wprowadził zadziorny, buntowniczy nastrój, szeroko stosując gitarę elektryczną. Następnie Alexandre Desplat (" New Moon"") odwrócił wszystko o 180 stopni, zanurzając słuchacza w klasyczne, melodramatyczne brzmienia. W końcu do zmierzenia się z wampirzą sagą został zaproszony Howard Shore – kompozytor z niedającym się przecenić dorobkiem, doświadczony w kreowaniu gotyckiego, pełnego grozy nastroju. Twórca tego formatu samym nazwiskiem obiecuje wiele, ale niestety tym razem na obietnicach się kończy.
Co prawda wymagania w stosunku do muzyki firmowanej "Sagą Zmierzchu" nie są specjalnie wygórowane, porównując je z chociażby z kolejnymi odsłonami przygód Harry’ego Pottera, jednak zarówno Burwell, jak i Desplat, mimo wielu wad swoich partytur, zaprezentowali prace na przyzwoitym poziomie. Shore nie sprostał nawet temu.
Twórca "Władcy Pierścieni " nie zdecydował się na tak daleko idącą buntowniczość jak pierwszy z jego poprzedników, nie poszedł też do bólu tradycyjną drogą drugiego. Wybrał ścieżkę pomiędzy nimi, częściej jednak skręcając w stronę poetyki Burwella.
W jego stylu płyta się zaczyna: gwałtownie, żywo, energicznie. Shore sięga po elektronikę, intryguje brzmieniami, od razu starając się skonfrontować słuchacza z samą esencją wybranego przez siebie stylu. Od razu jednak można dostrzec nikłą autonomiczność muzyki, z każdym utworem nasilają się niesprecyzowane plamy dźwięku. O ile potrafią jeszcze zaciekawić samą formą, jest to zupełnie do zniesienia, ale wkrótce ścieżka staje się zupełnie bezbarwna. Nie pomaga ani elektroniczne tło, ani smyczki rodem z Mordoru, ani złowieszcze piski. Brak pomysłu na poprowadzenie partytury jest aż nazbyt widoczny, dominuje ściśle związana z obrazem tapeta.
Właściwie można by się na tym skończyć, gdyby nie dwa tematy, które niby smutne, samotne wyspy dryfują po tym oceanie nijakości. Od razu trzeba zaznaczyć, iż żaden z ich nawet nie może się równać z "The Meadow" Desplata z części drugiej, tym niemniej obydwa mają coś do zaoferowania słuchaczom. Shore wzorem Francuza sięgnął po fortepian odarł go jednak z prostej urokliwości, jaka, mimo wszystko, wydobywa się z tematu Desplata. W "Bella’s Theme" zastąpił ją jak gdyby nostalgią. Utwór właściwie pozbawiony jest klasycznej struktury: początek, kulminacja, zakończenie. Rozwija się z wolna, prezentując kolejne melodie jakby od niechcenia, bez specjalnej efektowności, uderzenia w klawisze właściwie się nie nasilają, całość przepływa niemal bez emocji i jest w tym coś przejmującego.
Drugi z tematów, "Jacob Black", opiera się na niemal prostackiej melodii. Właściwie trudno powiedzieć, co chroni go przed opadnięciem w rejony banału. Rzecz na pewno nie tkwi tylko w miałkości otaczającego materiału. Gdzieś za prostotą dźwięków, kryje się chyba szczerość emocji, nasilona jeszcze przez skromność aranżacji.
Sporo obiecuje też zamykające płytę "Wedding Plans", z pięknie poprowadzonymi smyczkami i doprawdy przekształcanie tego w połowie w najwyżej średnią piosenkę jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Szkoda, że ostatnia szansa Shore’a na rehabilitację, przynajmniej częściowo likwidująca niesmak po wcześniejszych utworach, została tak głupio zaprzepaszczona.
Ślady zarówno "Bella’s Theme" jak i "Jacob Black" podnoszą jakość innych utworów. Łowi je się z pewną ulgą, jako dowodów na to, że Shore ma coś jeszcze do zaoferowania. Pojawia się przy tym żal, że nie postanowił oprzeć na ich atmosferze całej partytury, wówczas można by było oczekiwać ścieżki dobrej. Należy też przyznać, że gdyby konsekwentnie przeprowadził ścieżkę w duchu otwierającego ją "Rileya", otrzymalibyśmy pracę średnią, czyli taką jak pozostałe ilustracje filmów z sagi. Niestety nie udało się ani jedno, ani drugie i pewnie gdyby był to kompozytor innej klasy wystarczyłoby wzruszenie ramion, jednak gdy zawodzi Howard Shore trudno jest mi przejść obok tego obojętnie.
Bardzo dobra płyta, zwłaszcza druga połowa (The Battle/Victoria vs. Edward, Wedding plans – świetne wykorzystanie piosenki), a temat główny przewijający się w różnych wersjach – bezbłędny.