Informację o powrocie Cartera Burwella do „Sagi Zmierzch” przyjąłem z pewną ulgą. Eksperymenty z Alexandre Desplatem i Howardem Shore, chociaż nie jednoznacznie nieudane (zwłaszcza w przypadku tego pierwszego), prowadziły muzykę do serii w nienajlepszym kierunku. Desplat przesadził z melodramatyzmem, przez co ośmieszył zamiast uwznioślić „Księżyc w nowiu”, Shore zaś po prostu odbębnił robotę, tworząc jedną z najsłabszych prac w swojej karierze. Burwell w „Zmierzchu” znalazł równowagę między melodramatem, a horrorem, nie zapomniał też, że podstawowym odbiorcą filmu jest młodzież. Podobnie podszedł też do czwartej odsłony serii, ale nieco inaczej rozkładając akcenty.
Bohaterowie tej opowieści dojrzeli. Bella jest w ciąży, problemy poważnieją. To samo robi muzyka Burwella. Na początku ścieżki dominują utwory łagodne, jakby wyjęte z dramatu obyczajowego. Podobnie jak w pierwszej części bardzo istotnym instrumentem jest fortepian, ale częściej towarzyszą mu teraz smyczki niż gitara, pojawiają się także miłe brzmienia instrumentów dętych drewnianych. Główny temat ma ciepły, przyjemny charakter, chociaż brakuje mu nieco wyrazistości. Najładniej wypada chyba w „What You See in the Mirror”, ale kompozytor pozwala mu nieraz wybrzmieć w pełni.
Prawdziwą perełkę tej partytury stanowi jednak bardziej energetyczne „A Nova Vida”. To lekki, popowy utwór oparty na powtarzanej, granej na gitarze frazie. W drugiej połowie staje się ona jedynie akompaniamentem dla pięknie przeplatających się wokalizy i fletu. „A Nova Vida” wyraźnie się wyróżnia także całkowicie autonomicznym charakterem. Dla tego jednego utworu warto było ponownie zaprosić Burwella do współpracy.
Niestety kolejne ścieżki to już równia pochyła. Wraz ze zmianą atmosfery na coraz mroczniejszą, Burwell traci nie tylko inwencję, ale chyba też serce do swojej muzyki. Powraca gitara elektryczna rodem ze „Zmierzchu”, nie ma ona już jednak owej młodzieżowej zadziorności, którą wówczas czarowała. Kompozytor traktuje ją czysto użytkowo, podobnie jak niedawno Howard Shore. Daje o sobie znać silne powiązanie z pierwszą częścią, podobne instrumentarium, sposób budowania atmosfery. Tym niemniej wykorzystywane rozwiązania wydają się już zużyte, a Burwell wyraźnie nie ma pomysłu, jak je odświeżyć. Poza tym muzyka coraz silniej zakorzenia się w obrazie. Od 17 utworu niemal do samego końca słuchacz ma doczynienia ze średnio interesującą tapetą opartą na mocnych akcentach instrumentów perkusyjnych i zgrzytliwych smyczkach. Poprawa następuje w dosłownie ostatniej chwili. Dwa zamykające płytę utwory zyskują dzięki gwałtownej dawce patosu. Fakt, ocierającego się o kicz, ale jednak znacznie przyjemniejszego w odsłuchu. Burwell całość wieńczy mrugnięciem oka do fanów, w „Bella Reborn” pojawia się motyw z „Bella’s Lullaby” – głównego motywu pierwszej części.
Ten drobiazg mocno uświadamia podstawową zaletę ścieżki Burwella. Przydaje ona na powrót „Sadze Zmierzch” muzyczną twarz, którą z równą skutecznością zacierali zarówno Desplat, jak i Shore. Seria o Belli, Edwardzie i Jacobie to nie „Harry Potter”, który każdemu zawsze skojarzy się z „Hedwig’s Theme”. Tym bardziej szkoda, że do tej pory producenci pozwalali muzyce doń dryfować. Powrót Burwella to powrót muzyki na utarte tory, sprawdzone i skuteczne. Nie można jednak nie dostrzec, iż „Przed świtem” wypada od „Zmierzchu” słabiej. Zarówno pod względem działania w filmie, jak i w samodzielnym odsłuchu. Jeśli chodzi o pierwszą warstwę, to niemałe znaczenie ma tu fakt, iż „Saga…” z filmu na film jest coraz słabsza i żadna muzyka tego nie zmieni. Patos brzmi śmiesznie, liryzm kiczowato, a od action score’u niewiele się wymaga. W kontekście samodzielnego odsłuchu razi przede wszystkim wyraźnie użytkowy charakter muzyki, chociaż zarówno liryzm, jak i patos są tu się w stanie obronić.
Lokuję więc „Przed świtem, część I” niżej niż „Zmierzch” i „Księżyc w nowiu”, ale znacznie wyżej niż fatalne „Zaćmienie”. Ostateczną ocenę nieco zaniżam głównie z powodu nadmiernej wtórności względem pierwszej części serii (mimo pewnych, ewidentnie pozytywnych tego skutków), ale także dlatego, że liczę na udany muzycznie finał. Muzyka Burwella ma potencjał, może nie na wiekopomne dzieło, ale na pracę wykraczającą poza rejony przeciętności. Trudno co prawda oczekiwać, by rozwinął skrzydła dzięki filmowi, ale może uda mu się ta sztuka pomimo niego.
Nuda i tyle.
A ja bym jednak naciągnął do trójczyny.
Gdyby oceniać stricte po muzyce, zostawiłabym komplet, ale muszę wziąć pod uwagę sposób jej zaprezentowania. Strasznie nie podoba mi się kilkakrotne rozbijanie fragmentu tak, że jego koniuszek brzmi dopiero w następnym utworze. Po co to? Jest też kilka zdecydowanie za krótkich momentów, chciałoby się powiedzieć: dźwięków. Z całym szacunkiem, nie zgadzam się z notą recenzenta, gdyż ścieżka jest bajeczna. Odejmuję jedynie piątą nutkę za ww. głupstwa i odrobinę monotematyczności. Najśliczniejsze: 6, 7, 11, 12, 17, 23, 25.