Film Ferdinanda Fairfaxa – który u nas postanowiono ochrzcić nazwą "Zbuntowana załoga" – opowiada ni mniej, ni więcej jak o rywalizacji dwóch wioślarskich drużyn w słynnym wyścigu pomiędzy Oxford i Cambridge, jaki co roku odbywa się na Tamizie. Oparta na faktach historia stawia pytania o honor, ambicje, fair play i samą istotę sportowego ducha. To wszystko próbuje oddać także muzyka.
Na początek wypada jednak powiedzieć nieco o jej twórcy, czyli o kompozytorze Stanisławie Syrewiczu. Wbrew pozorom nie pochodzi on z Polski – urodził się w Rosji i tam też tworzył przez jakiś czas. Z naszym krajem ma jednak wiele wspólnego – w 1977 roku ukończył studia na Wydziale Reżyserskim PWST w Warszawie, a potem z powodzeniem tworzył oprawy do polskich produkcji (np. "Awantura o Basię" czy ostatnio "Testosteron") – i rzecz jasna mówi po polsku. Z kinem amerykańskim także związany jest od lat, ale trudno tu mówić o jakichś potężnych sukcesach – "True Blue" to jedna z jego najsłynniejszych prac. Generalnie jest to jeden z tych kompozytorów, którzy pozostają w nieustannym cieniu większych kolegów i mimo niewątpliwych zdolności raczej nigdy nie zdołają przedostać się do pierwszej ligi. Trochę szkoda, gdyż słuchając takich prac, jak właśnie "True Blue", wyobraźnia automatycznie się rozbudza i człowiek tylko zastanawia się, jakby wyglądał taki, dajmy na to "Złoty kompas" w wykonaniu Syrewicza. No, ale odstawmy na chwilę marzenia, powracając do całkiem sympatycznej – w tym przypadku – rzeczywistości.
Muzyka zwraca na siebie uwagę już od pierwszej chwili. Celowo używam takiego zwrotu, gdyż trudno tu mówić o jakiejś wyraźniej sympatii czy innych odczuciach – te nadejdą później i w dużej mierze zależą nie tyle od samej partytury, co od gustu danej osoby. Jakby się bowiem nie starać, to silna elektronika – bo taki styl reprezentuje ta płyta – nie trafi do każdego. Także nieco chłodny charakter ścieżki i brak jakiejś większej różnorodności tematycznej może sprawić, że wiele osób się tu po prostu nie odnajdzie.
Stylowo kompozycja idealnie wpisuje się pomiędzy dokonania Vangelisa i Faltenmeyera, ale równie dużo elementów wspólnych ma ze świetnym "Wind" Poledourisa i niektórymi kompozycjami Zimmera, jak choćby "The Peacemaker" czy "Days of Thunder". Wystarczy zresztą posłuchać choćby początku "Prelude" – bliźniaczo podobnego do tematu z "The Bounty" Vangelisa – żeby zrozumieć pewne zależności, jakie Syrewicz tu stosuje. Nie ma jednak mowy o żadnym plagiacie czy temu podobnych rzeczach. To są po prostu stylizacje, zapożyczenia i odniesienia, wynikające z podobnego stylu i kierunku ilustracji, jaki kompozytor obrał. Choć na pewno w jakimś stopniu Syrewicz inspirował się dokonaniami ww twórców – a może też chciał im po prostu złożyć hołd. Jednak faktem jest, że oryginalność nie należy do najmocniejszych punktów tej partytury.
Nie można odmówić jej za to swoistego uroku, a chwilami prawdziwej magii i efektywności. Co by bowiem o tej płycie nie powiedzieć, to jednak robi ona wrażenie, a kilka ścieżek na pewno zagości na dłużej w naszych umysłach. Do takich momentów z pewnością należy temat przewodni, zaprezentowany w "Opening Titles", a potem niesamowicie powtórzony w "Winter Raid" i "Closing Titles". Polecam szczególnie właśnie "Closing…", gdzie chór i elementy akustyczne wspaniale połączone zostały z pięknymi skrzypcami w tle i potężną, zwycięską elektroniką a la "Chariots of Fire". Tak, to zdecydowanie najwspanialszy moment płyty, na który warto czekać całe 40 minut. Zresztą po drodze także nie zabraknie niespodzianek…
Do takich z pewnością należą mroczniejsze i bardziej dramatyczne nuty, jakie proponuje nam choćby "Hand in Water" o zabarwieniu militarnym (końcówka), dynamiczne "Trial Eights" czy potężne "The Race" opisujące emocjonujący finał filmu. Zwrócić należy także uwagę na prześliczne i pozytywne "Wooden Oars" (szczególnie na Reprise tegoż). Tu temat główny został wspaniale zaaranżowany na tradycyjną orkiestrę, sprawiając że czuć bijący od tej ścieżki majestat. Zresztą wsłuchując się w ten utwór raz po raz, można znaleźć prawdziwą kopalnię smaczków i muzycznych rozwiązań, takich jak delikatny chór wspomagający melodię, czy otwierający całość spokojny flet, który powraca w połowie ścieżki, łagodnie ‘wijąc’ się w tle.
Zresztą cała płyta – dość krótka, szczególnie jak na dzisiejsze standardy – roi się od wielu rozwiązań, nawiązań, inspiracji, instrumentów, aranżacji i tematów, których nie sposób odkryć czy docenić przy pierwszym spotkaniu. Dlatego też jest to pozycja, do której wręcz trzeba wracać wielokrotnie – za każdym razem będąc bardziej usatysfakcjonowanym z odsłuchu. Mimo wielu, aż nadto czytelnych, cytatów i zapożyczeń (oraz drobnych minusów w postaci pewnej archaiczności ścieżki czy też braku większej różnorodności tematycznej), praca Syrewicza jawi się jako twór niebanalny i pokazuje, że dobra muzyka filmowa składa się nie tylko z Williamsa i Zimmera. To pozycja, po którą warto sięgnąć – tym bardziej, że jest ona dziś trudno dostępnym rarytasem.
0 komentarzy