Kiedy Sam Wilson poleca Kapitanowi Ameryce soundtrack do „Trouble Mana”, a ten wpisuje go na swą listę (pełną absolutnie kultowych i/lub ważkich haseł z ostatnich kilkudziesięciu lat historii), to jasnym jest, iż mamy do czynienia z dość kontrowersyjnym tytułem – nawet jeśli zapodanym jedynie dla żartu. Twórcy filmu nie pozostają jednak gołosłowni i pod koniec seansu Sam faktycznie puszcza Kapitanowi rzeczoną kompozycję, której fragment zamieszczono zresztą w roli bonusa na albumie do „Zimowego Żołnierza”. Muzyka ta jest jednak o wiele bogatsza, o czym zapewne przekonał się każdy, kto pod wpływem superbohaterskiej produkcji sięgnął do czeluści Internetu.
Tragicznie zmarły Marvin Gaye był już za życia legendą sceny muzycznej. Jego piosenki często gościły przy tym (i goszczą nadal) w różnorakich filmach. Swój romans z kinem Gaye miał jednak tylko jeden i był nim właśnie „Trouble Man”. Produkcja z nurtu blaxploitation, z Robertem Hooksem w roli tytułowego pana T., zaginęła co prawda w odmętach czasu, ale soundtrack Marvina (celowo nie zamierzam używać nazwiska, żeby nie być posądzonym o niepoprawność 😉 okazał się niemałym sukcesem komercyjnym i artystycznym. Wydany przez wytwórnię Tamla, a następnie wznowiony dzięki uprzejmości Motown Records oryginalny album zawierał 13 ścieżek i blisko 40 minut soulowo-jazzowych nut, jakich lata 70. przyniosły multum.
Bogactwo ścieżki zaprezentowało jednak w pełni dopiero rozszerzone wydanie Hip-O Select, wypuszczone całkiem niedawno, bo na 40-lecie filmu. Na nim to znajdziemy aż dwie godziny muzyki, na które składa się zarówno pierwotne wydawnictwo, niezrealizowane wcześniej wersje alternatywne (utwory 14-22) oraz wypuszczony po raz pierwszy w swej kompletnej, chronologicznej formie score (cała druga płyta). Przesyt? Zapewne. Nie ulega jednak wątpliwości, że na tym – skierowanym głównie do fanów – tworze, znajdziemy nieco dobra.
Marvin, samodzielnie wykonujący wszystkie partie wokalne, do współpracy zaprosił równie legendarnego saksofonistę, Trevora Lawrence’a – człowieka z resume dłuższym od krajowego rejestru długów. Efektem tego naprawdę pozytywnie nastrajająca muzyka, dosłownie płynąca z głośników, w którą bardzo łatwo jest wsiąknąć. Tak przynajmniej jest przez pierwsze, rzeczone trzynaście tematów, jakie bez problemu (pomijając kilka momentów z wybitnie kiczowatą elektroniką) dają wiarę w gust Sama. Mimo, iż daleko im do ogólno pojętej wybitności, są niezwykle chwytliwe, skoczne i klimatyczne, a część z nich szybko zapada w pamięć. Zresztą każdy, kto choć raz zasmakował w ‘czarnej muzyce’, wie, czego można się spodziewać – dobrego grania, jakie de facto spokojnie można polecić nie tylko koneserom.
Problem zaczyna się wraz z zagłębieniem się w materiał, szczególnie ten alternatywny. Zbyt duża jednolistość i aż nadto oczywiste powtórzenia tych samych melodii zaczynają drażnić i męczyć, a całość zlewa się w jedną plamę dźwięku. Jest to co prawda wielce przystępna ‘tapeta’, pozbawiona na dobrą sprawę typowo ilustracyjnych wtrętów, których nie da się słuchać (gdy takie się już pojawiają, maestro urozmaica je swym głosem, klaskaniem lub innymi atrakcjami), ale co za dużo, to nie zdrowo – po takim dwugodzinnym seansie „Trouble Man” potrafi dosłownie wyjść bokiem, a tym bardziej uszami.
Jeszcze bardziej potęguje to drugi krążek, gdzie obok kolejnych repet, często w niezmienionej formie (wszak to tylko nieco inna prezentacja muzyki; przykładowo tytułowa piosenka rozłożona jest tu na dwa głosy, ma ciut inne tempo i jest dłuższa, a motyw „‘T’ Plays It Cool” na odwrót – krótszy i pozbawiony epickiego wstępu), dostajemy już znacznie więcej underscore’u i typowo dramatycznej ilustracji. Co prawda dalej słychać tu chęć zabawy formą, ale jest ona bardziej ograniczona fabularną narracją. Nienajlepszy jest także montaż płyty – z jednej strony sporo ‘sekundowych’ utworów, jakich nawet się nie zauważa, a z drugiej bardzo dużo pojedynczych tematów połączonych razem w dłuższe kompozycje. Zmiana klimatu oraz tempa muzyki bywa w nich bardzo drastyczna, a wrażenia z odsłuchu są rwane i, mimo wszystko, niezbyt przyjemne.
Czy więc słowa Sama Wilsona zostały rzucone na wiatr, a biedny Steve Rogers zmarnuje jedynie czas z marvinowską (nie mylić z marvelowską! 😉 kompozycją? I tak, i nie. Nie ulega bowiem wątpliwości, że „Trouble Man” to muzyka stylowa, z dużej ilości klasą, jakiej próżno szukać w dzisiejszym, nastawionym na nieco inną formę kinie – w nim samym dobrze sobie zresztą radzi, a i na tle wielu innych, podobnych soundtracków danej ery wypada pozytywnie. Również jej podstawową prezentację śmiało można dodać do ulubionych – czy to za pierwszym, czy dopiero którymś z kolei razem. Wydanie rozszerzone rozwadnia jednak niektóre plusy oraz ogólne wrażenie i nadaje się li tylko dla najbardziej zatwardziałych entuzjastów gatunku. 3,5 nutki to finalna i chyba sprawiedliwa nota.
0 komentarzy