DreamWorks postanowiło w zeszłym roku wrócić do postmodernistycznej animacji i tak powstały bardzo kolorowe „Trolle”. Historia sympatycznych stworków, które lubią się przytulać, tańczyć i śpiewać może nie poraża oryginalnością, ale gwarantuje dobrą zabawę, sporo luzu, ładną animację oraz niegłupie przesłanie. Ale prawdziwego kopa dają piosenki.
Celowo unikam słowa muzyka, gdyż utwory wybrane oraz napisane przez Justina Timberlake’a (w oryginale podkłada także głos jednemu z bohaterów) niemal idealne zgrywają się z filmowymi wydarzeniami, niejako je komentując. Zaczyna się od popowej mieszanki rapu z popowym bitem oraz… Edwardem Griegiem (nieśmiertelne „In the Hall of Mountain King” z „Peer Gyanta”). Taka zbitka w „Hair Up” potrafi dosłownie zjeżyć włos na głowie. Promujące całość chwytliwe „Can’t Stop The Feeling” brzmi z kolei jak typowy numer popowy z czarującym wokalem Justina, wnoszącego całość na wyższy poziom – osobiście podobała mi się druga wersja dostępna na płycie (wykorzystana w filmie).
Nie zabrakło także ogranych szlagierów – jak „September” (sklejka na oryginale, do którego dołożono głosy aktorów), „The Sound of Silence” oraz „Hello” (we fragmentach), których nie dało się szczęśliwie zepsuć. Potrafi porazić kolażowy montaż „Move Your Feet / D.A.N.C.E. / It’s a Sunshine Day” (pop, rap oraz parkietowy dance), skoczne i jednocześnie łagodne „Get Back Up Again” (co jest zasługą niezawodnej Anny Kendrick). Najbardziej zapada jednak w pamięć „True Colors”, czyli ponadczasowa, poruszająca ballada (w wersji zarówno filmowej, jak i studyjnej, z rozbudowanym wstępem gitarowym).
Warto koniecznie sięgnąć po album wydany w naszym kraju, gdzie piosenki zostały przetłumaczone na język polski i zaśpiewane przez aktorów dubbingujących. I te tłumaczenia są kolejnym plusem, zaskakują zgrabnością oraz dają dodatkowe pole do zabawy w rozpoznanie danego utworu, co podczas seansu było ciekawą zagwozdką. Wersja angielska to przebojowy miks, bardzo dobrze odnajdujący się na ekranie, chociaż na płycie może wywołać poczucie przesytu i nadmiernego atakowania atrakcjami. Niemniej to jedna z fajniejszych składanek, nadająca się przede wszystkim na parkiet. I za to daję mocną trójkę.
Poza songtrackiem wydano też instrumentalny score, za który odpowiada nieprzesadnie popularny kompozytor muzyki filmowej, Christophe Beck. Maestro kojarzony jest głównie z mało wymagającymi komediami oraz zaledwie solidnym kinem gatunkowym, gdzie rzadko ma szansę się wykazać. Efekt tego angażu jest przy tym zaskakująco przyzwoity.
Beck stawia na rozmach oraz bombastyczne efekty, choć całość trwa niecałe pół godziny. Problem z jego kompozycjami jest taki, że niespecjalnie zapadają w pamięć i nie wytrzymują konfrontacji z piosenkami. Owszem, nie brakuje elementu baśniowości (delikatny początek „No Trolls Left Behind” na smyczki i flety) oraz obowiązkowego, epickiego chóru, podniosłych dęciaków i werblowej perkusji, które razem z nerwowymi smyczkami są filarami underscore’u (krótkie „Trollstice”, wręcz barokowe „Exile” czy operujące niskimi dętymi drewnianymi „Bunker”).
Zdarzają się oczywiście momenty nieszablonowego przebłysku – perkusyjne „Run Cloud Run!” lub oparte na wiolonczeli „Skate Save” – ale są one na tyle krótkie, iż nie ma mowy o pełnym wykorzystaniu potencjału. Zaskakuje jeszcze prosty, ale cudnie liryczny motyw opisujący skrywane uczucie władcy do pewnej kucharki – oparty na piosence Lionela Ritchie „Hello”, grany jest początkowo jakby z pozytywki (środek „Collect’em All!”), po czym wybucha z całą mocą orkiestry.
Chciałbym napisać coś więcej, ale dzieło Becka jest poprawne. Pozbawione oryginalności, wyrazistości, broni się właściwie tylko wypełnioną emocjami liryką (śliczne solo skrzypiec w „Trolls Al Pastor”), stanowiąc wyłącznie tło dla przebojowych piosenek. O dziwo, lepiej wypada na płycie – krótkiej i łatwo wpadającej do głowy. A że nie zostaje w niej na dłużej, to już inna kwestia i dlatego tylko dwója.
0 komentarzy