Tragedia Makbeta
„…nieprzyjazna i trudna w odsłuchu…”
Makbet – jeden z najbardziej znanych bohaterów Williama Szekspira. Jego inkarnacji było wiele: od adaptacji wiernych (wersja z 2015), jak i inspirowanych tym dziełem (nieśmiertelny „Tron we krwi”). Teraz swoją wersją postanowił pochwalić się Joel Coen, obsadzając w tytułowej roli… Denzela Washingtona. W efekcie powstał olśniewający wizualnie, mocno inspirowany niemieckim ekspresjonizmem obraz, z wyrazistym aktorstwem oraz… emocjonalnym chłodem. Przynajmniej dla mnie.
Nie jest zaskoczeniem, że do filmów Coenów oprawę muzyczną robi Carter Burwell. Panowie znają się w zasadzie od początku swojej drogi artystycznej, więc mają do siebie pełne zaufanie i wiedzą czego mogą oczekiwać. Raczej nie należało tutaj liczyć na epicki, bombastyczny score z podniosłymi tematami, lecz ilustrację mroczną w tonie. Nie może być inaczej skoro mówimy o filmie opowiadającym o żądzy władzy, zbrodni i szaleństwie.
Maestro jak zawsze korzysta z bardzo oszczędnego instrumentarium, zdominowanego przez ciężkie smyczki, które albo snują się dostojnie („My Black Desires”) albo świdrują uszy, budując napięcie (końcówka „Leave All the Rest to Me” oraz „Is This a Dagger?”). Jest jeszcze bardzo nerwowe solo na skrzypcach jako zapowiedź potencjalnej tragedii („Something Wicked This Way Comes” z gwałtownym finałem czy mocarne „The End of Macbeth”). Amerykanin nie boi się również sięgnąć po dzwony („My Black Desires”) oraz kotły (końcówka „Come What Come May” i „The End of Macbeth”).
I słucha się tego wszystkiego nawet nieźle, głównie dzięki krótkiemu czasowi trwania. Słuchałoby się jeszcze lepiej, gdyby nie wplecione do muzyki… dialogi z filmu. Żeby jeszcze były one tylko jakimś odrębnym, bonusowym bytem. Niestety, ktoś z wytwórni postanowił zmontować je bezpośrednio pod muzykę. Znowu zatem to, co było już obecne w „Anomalisie” i potrafiło frustrować, tutaj też działa na nerwy – nawet pomimo wrzucenia danych fragmentów tekstu na sam początek poszczególnych utworów.
Z takimi wydaniami jest zawsze problem. Sama muzyka spełnia swoje zadanie na ekranie (jak zawsze u Burwella), lecz poza nim jest nieprzyjazna i trudna w odsłuchu – i to mimo nieco ponad pół godziny długości albumu. I pewnie dałbym mu mocną tróję, gdyby nie wspomniane dialogi. Są zbędne, drażnią uszy oraz zagłuszają score. A za to oczko w dół. Pozostaje mieć nadzieje, że takie abominacje więcej na rynku się nie pojawią.
0 komentarzy