Dziwnie pisze się w epoce internetu o tym, że oto jakiś nowy film jest niemal w ogóle nieznany. Ale taki właśnie los spotkał "Towelhead" – dość skromną produkcję (w której wystąpiło jednakoż kilkoro znanych, amerykańskich aktorów) spod ręki Allana Balla ("American Beauty"), która już w samych Stanach miała bardzo ograniczoną dystrybucję, a w Europie trafiła albo od razu na dvd, albo też dopiero czeka na swoją premierę. Jak dotąd do Polski film nie dotarł i nic nie wskazuje na to, aby w niedługim czasie to nastąpiło. Także muzyki do tego filmu – autorstwa Thomasa Newmana – nigdy nie wydano. Istnieje tylko w formie cyfrowej – już za około osiem dolarów (w zależności od sklepu) możemy ściągnąć ją na swój komputer, pod postacią 'empetrójek'.
I choć album dostępny jest w bardzo przystępnej i wygodnej formie, tak na pierwszy rzut oka jego zawartość pozostawia nieco do życzenia. Do wyboru mamy jedynie osiem krótkich ścieżek, o łącznym czasie trwania czternastu minut. Mało, bardzo mało – a w dodatku są one ułożone w zupełnie abstrakcyjny sposób ("End Title" jako trzecia ścieżka w kolejności?). Tym razem jednak 'mniej' nie znaczy wcale 'gorzej' i na pewno warto taki zakup poczynić. Newman nie przestaje bowiem czarować i zadziwiać – nawet w tak ograniczonej formie.
Zaczyna się jednak bardzo nietypowo – "Nothing Is Private" uderza w nas mocnymi, rytmicznymi bębnami, charakterystycznymi raczej dla Tana Duna, czy zespołu KODO, aniżeli dla Newmana. Naprawdę przez dobrą chwilę zastanawiałem się, czy nie popełniono tu jakiegoś błędu i czy na pewno kliknąłem w dobrą pozycję na liście Amazonu. Jednak ten krótki motyw bardzo szybko przeszedł w prześliczne "Snow Queen" i już nie miałem wątpliwości, kogo słucham. To stary, dobry Newman, jednak w innej, zaskakującej postaci.
Muzykę – podobnie, jak wcześniejszy "head" z przedrostkiem "jar" – wypełnia głównie elektronika i trochę specyficznej etniki (główna bohaterka filmu ma libańskie korzenie, a sam tytuł jest zresztą potocznym, uwłaczającym określeniem ludzi arabskiego i hinduskiego pochodzenia), w dodatku nie wolnej od eksperymentów. Jednak tylko czasem te eksperymenty mogą drażnić (tajemnicze "Vuoso"), z reguły emocjonując raczej słuchacza. Wraz z upływem czasu pojawia się też oczywiście specyficzna dla Newmana liryka z obowiązkowymi skrzypcami i fortepianem, jednak tym razem jest ona wyraźnie zepchnięta na drugi plan – przynajmniej na 'płycie', nie wiem jak sprawa ma się z filmem.
Jak zawsze jest tu też mnóstwo szczegółów i smaczków, które niejednemu dodatkowo osłodzą kompozycję. Nie ma jednak najmniejszego sensu zagłębiać się w nie w tej recenzji. Niech każdy sam dla siebie odkryje tę muzykę – ja mogę od siebie polecić jedynie trzy, naprawdę magiczne momenty tego albumu: wspomniane już "Snow Queen", najdłuższe, niemal czterominutowe "Jazira Maroun" oraz finalne "Towelhead". Pozostałe utwory też są dobre, ale nie wszystkie łatwo przyswoić za pierwszym razem. Całość jest jednak na tyle krótka, że nawet nie zwrócimy uwagi na to, kiedy dokładnie daliśmy się wciągnąć i zaczęliśmy słuchać albumu powtórnie…
Dziwnie się pisze recenzje takich skromnych "downloadów", bo nie wiadomo właściwie jak się do tego zabrać. Sama muzyka nie budzi jednak żadnych wątpliwości – jest piękna, porywająca i aż kipi od emocji. Fanów z pewnością zachwyci, a i reszta może miło spędzić te parę chwil w niezapomnianych, rytmicznych klimatach. Polecam. Moja ostateczna ocena – specjalnie zaniżona nieco w dół – to trzy z plusem.
0 komentarzy