Hasło animacja zapewne większości ludzi kojarzy się z wielkobudżetowymi produkcjami amerykańskich wytwórni Disneya i DreamWorks, skierowanymi głównie do najmłodszych. Po chwili namysłu wspomnimy też prawdopodobnie o Kraju Kwitnącej Wiśni, będącej ojczyzną anime, skierowanych raczej do starszej widowni (a bardzo często będących z założenia pełnoprawnymi filmami dla koneserów) i Studia Ghibli, tworzącego niezwykłe obrazy łączące fantastyczną konwencję, filozoficzną tematykę i niedoścignioną jakość artystyczną. Fani gatunku wskażą też z pewnością wiele przykładów kina europejskiego, często niezależnego, w którym twórcy pozwalają sobie na śmiałe zabawy konwencją.
Dość istotnym punktem na animowanej mapie świata jest też Francja, która może poszczycić się długą tradycją filmów rysunkowych – od serii przygód Asterixa i Obelixa po, chociażby, zeszłoroczny „Niesamowity świat April” (nomen omen). Bezprecedensowym jest natomiast mariaż francuskiego wysublimowania z magią wspomnianego już Studia Ghibli w postaci filmu „Czerwony żółw”. Film w reżyserii Michaela Dudoka de Wita zrobił niemałe zamieszanie w branży, począwszy od zdobycia nagrody specjalnej w Cannes, na nominacji oscarowej kończąc.
I to, jak ten film wygląda, w jaki sposób opowiada historię i jakich stylistycznych źródeł możemy się w nim doszukać, jest istotnym punktem wyjścia dla muzyki, skomponowanej przez Laurenta Pereza del Mara. Bowiem na przekór większości animowacji, kompozytor nie szarżuje tu z epicką, rozbuchaną orkiestrą i nie próbuje wykorzystać każdej wolnej przestrzeni (a tej jest bardzo dużo). Raczej wpisuje się w oszczędny, ascetyczny wręcz klimat i razem z obrazem w skupieniu kontempluje naturę, życie człowieka i jego w niej miejsce oraz istotę przemijania. W samym filmie tak naprawdę muzyki nie jest wiele. Pokornie ustępuje ona filozoficznej ciszy. Natomiast za każdym razem, gdy się pojawia, potrafi skutecznie dostarczyć wielu emocji. A już sama opowieść oferuje ich cały wachlarz, w bezpośredni i bezpretensjonalny sposób mówiąc o pięknie, miłości, smutku, radości, strachu i gniewie. Muzyka jedynie kontrapunktuje i dopełnia to wszystko, co dzieje się na ekranie i w głowach widzów.
„Love in the Sky” rozpoczyna się bardzo ciepło brzmiącą elektroniką, która, narastając, wprowadza główny temat score’u. Pełne uczucia smyczki i piękna wokaliza będą jeszcze niejednokrotnie powracać, nie tracąc na sile oddziaływania i przybierając różne oblicza. „Flying with the Turtles” jest z kolei pogodne i urocze, głównie za sprawą instrumentów dętych drewnianych i pizzicata smyczków, choć w drugiej połowie uderza w bardziej dramatyczne tony, wykorzystując więcej mollowych akordów i przejmujące wejścia blachy. Bezapelacyjnie największy highlight płyty – czyli „The Girl” – rozpoczyna się bardzo tajemniczo, niemal mistycznie, wprowadzając nieco etnicznych brzmień. A po chwili przeradzając się w prawdziwą kumulację wzruszenia, która za każdym razem wywołuje ciarki.
Kolejne utwory pojawiają się na płycie łamiąc chronologię filmu, ale tylko służy to całej narracji. I tak, po burzliwym, niepokojącym „The Tsunami”, wychodzą kojące promienie słońca w dość klasycznie brzmiącym „White Hair”. A po melancholijnym duecie wokalno-wiolonczelowym w „She Is Dead” następuje znowu pogodne „The Baby”, choć i ono pozwala sobie pod koniec na nieco bardziej wzruszające tony. W „Despair” mamy jeszcze jedną, nieco zredukowaną wariację tematu głównego oraz intrygujące brzmienia, a w „Baby’s Fall” odrobinę tajemniczości.
I choć wydanie albumowe jest dość krótkie, to mogłoby się nawet kończyć już po dziesięciu utworach, na ładnie spinającym klamrą „L’au Revoir”. Zamiast tego dostajemy jeszcze drugie tyle materiału, choć pełniącego już bardziej rolę bonusowego underscore'u (i ciężko nie odnieść wrażenia, że takie było zamierzenie, gdyż i tę połowę albumu spina klamra w postaci „The First Raft” i „Sceond Raft”). Jest tu więcej spokoju, a melodyjność ustępuje nieco smaczkom w rodzaju rozmaitych perkusjonaliów („The First Raft”, „The Red Turtle” czy „The Dream”, w którym słyszymy ciekawy efekt imitujący dźwięk chodzenia przez trawę) czy delikatnym eksperymentowaniem z elektroniką („He Has to Go”, „Anger”).
Praca del Mara jest bardzo nastrojowa, melodyjna i dosyć klasyczna, a jednocześnie bywa prawdziwie po francusku powściągliwa i subtelna (choć raczej daleko jej do francuskich impresjonistów, to można w niej usłyszeć brzmienia bliskie choćby twórcom pokroju Georgesa Bizeta). Swoim charakterem i podejściem kompozytor zdradza też chyba inspiracje Jamesem Hornerem, którego duch objawia się tutaj w dużym przywiązaniu do melodii i emocjonalności, obecnością elementów etniki i elektroniki, a także instrumentacyjnymi czy wręcz motywicznymi rozwiązaniami (drobne skojarzenia choćby z „Avatarem”). Niemniej jednak jest to partytura bardzo dobrze służąca obrazowi, potrafiąca zaciekawić też jako autonomiczna praca. Cieszy zatem również jej dostrzeżenie przez krytyków, nominacja do Annie, nagroda od IMFCA… I sama muzyka, generalnie, cieszy.
Też mi się skojarzyło z Hornerem. Piękna, oszczędna i poruszająca muzyka.
Wspaniała, piękna, intymna muzyka!