„…świetne piosenki…”
Netflix ze swoimi filmami przypomina zawodnika gry w rzutki ze związanymi oczami. Czasami trafia w cel, ale głównie chybia, rozmijając się z tarczą. Lecz w przypadku bardziej artystycznych oraz ambitniejszych produkcji strzały są bliżej „dziesiątki”. Taki jest przypadek reżyserskiego debiutu Lin-Manuela Mirandy „tick, tick… BOOM!”, który oparty jest na monodramie autorstwa Jonathana Larsona. Kim on był? Młodym autorem musicali, sfrustrowanym brakiem sukcesu oraz przebicia, jednocześnie czującego poczucie mijającego czasu i odnoszącego wrażenie, że po trzydziestce niczego nie osiągnie. Czy tak naprawdę się stanie? Całość ma swoje flow oraz klimat lat 90., będącego w życiowej formie Andrew Garfielda oraz – co najważniejsze – świetne piosenki.
Wszystkie one zostały napisane przez Jonathana Larsona i śpiewają je aktorzy. Głównie Garfield, który bardzo dobrze przygotowywał się wokalnie, a także będący częścią zespołu scenicznego Joshua Henry oraz Vanessa Hudgens. Numery zaś zostały wyprodukowane przez współpracowników reżysera – Alexa Lacamoire’a, Billa Shermana i Kurta Crowleya. Jeśli spodziewacie się tu klasycznego, musicalowego stylu na pełną orkiestrę, to będziecie rozczarowani. Takie fragmenty co prawda są, ale w małej ilości. Bliżej tu do rockowych kawałków, gdzie poza gitarą elektryczną i basową, słyszymy perkusję oraz obowiązkowy fortepian. Nie znam oryginalnych piosenek, ale ich wersje filmowe brzmią fantastycznie.
Zaczynamy od „30/90”, czyli jak się żyje 30-latkowi na początku lat 90. Początek to coraz bardziej rozpędzający się fortepian, do którego doskakują potem mocniejsze uderzenia perkusji oraz bardzo rockowa gitara. Jest szybko, energetycznie, wręcz wściekle, zaś wokal Garfielda także nabiera pędu. Ale im dalej w las, tym więcej niespodzianek. Klaskane „Boho Days”, mieszające agresywnego rocka w zwrotkach z bardziej elegancko rozmarzonym refrenem „No More”, spokojniejsza ballada „Johnny Can’t Decide” czy pozornie humorystyczne „Therapy” w formie specyficznego dialogu z folkowym podkładem. Jeszcze bardziej zadziwić publikę może rapowe „Play Game”, gdzie w tekście zwracana jest uwaga na reguły gry w branży.
O dziwo znalazło się jednak miejsce dla piosenek, które aranżacyjnie pasują do klasycznego musicalu. Takie jest początkowo spokojne „Sunday”, z cudnym wielogłosem oraz coraz bardziej dochodzącymi do głosu fortepianem, smyczkami, a także wchodzącymi – niczym bandzior z buta – dęciakami. Fakt, że wpleciono tu fragmenty „Sunday in the Park of George” Stephena Sondheima może mieć istotny wpływ na to brzmienie. Fragmenty tego stylu pojawiają się w „No More”, ale warto też wspomnieć o krótkich, lecz intensywnych „Real Life” i „Come to Your Senses”. W tym ostatnim dochodzi do przeplatanki wokalistek, co jest celowym zabiegiem, wynikającym z samej narracji. Utwór pojawia się też w napisach końcowych, tym razem śpiewany przez Jazmine Sullivan w innej aranżacji oraz klimacie r’n’b.
Album kończą trzy bonusowe numery będące coverami piosenek Larsona, a więc nie napisane do żadnego musicalu. I są to dość zaskakujące piosenki. Rockowe „Green Green Dress” ma w sobie coś z punkowej energii oraz wdzięczny duet Garfield/Shipp. „One of My Dreams” odjeżdża w bardziej taneczne klimaty, z tandetnie (celowo?) brzmiącą elektroniką. Zupełnie inne brzmienie, które nieco odstaje od reszty. No i finałowe „Only Takes a Few”, będące bardzo sympatycznym, pop-rockowym kawałkiem, w czym na pewno pomaga wokal frontmana – Johna Darnielle’a.
Wszyscy śpiewający aktorzy błyszczą, a najwięcej do pokazania ma wspomniane trio Garfield-Henry-Hudgens. Energią można by tu obdzielić wielu wokalistów. Równie świetne są teksty, w których Larson jest bardzo przyziemny i opisuje takie codzienne sprawy jak rozstanie, poczucie niespełnienia lub marzenia o „lepszym” życiu w apartamentowcu. Jest jeszcze pytanie o to, czy warto podążać za marzeniami i być, czy z nich zrezygnować („Louder Than Words”, gdzie w refrenie padają słowa: klatka czy skrzydła).
Jako osoba nie będąca wielkim fanem musicali, jestem absolutnie zauroczony „tick, tick… BOOM!”. Soundtrack ten nie tylko sprawdza się fantastycznie na ekranie (co jest oczywiste), ale równie cudownie funkcjonuje na albumie. Od początku do końca prowadzi swoją własną narrację, nie wywołując znużenia, a piosenki gładko wchodzą w ucho i słucha się ich z niekłamaną przyjemnością. Czego chcieć więcej do szczęścia?
0 komentarzy