Pochodząca z 1993 r. ekranizacja powieści Alexandre’a Dumas – tym razem od twórcy „Critters”, Stephena Hereka – raczej nie podbiła serc widowni i krytyków. Jednak po latach pozostaje jedną z najfajniejszych adaptacji, w czym duża zasługa ówczesnych ‘młodych gniewnych’ Hollywood. Charlie Sheen, Kiefer Sutherland, Oliver Platt i Chris O'Donnell oraz piękne panie – De Mornay, Anwar i Delpy – sprawiają, że filmowi nie brakuje charyzmy, lekkości, jak i humoru, przy jednoczesnym zachowaniu ducha oryginału. Dodajmy do tego odpowiednio demonicznych przeciwników (Tim Curry, Michael Wincott) oraz świetną oprawę wizualną i voilà! Mamy wersję, której nie sposób nie polubić.
Swoje trzy grosze dorzucił też Michael Kamen, tworząc z jednej strony bardzo klasyczną, stylową ścieżkę dźwiękową, której także nie brak świeżego zacięcia i polotu. Muzyka wypada więc również bardzo pozytywnie – zarówno na tle wielkich poprzedników (Steiner, Legrand, Schifrin), jak i wątpliwych następców (Haslinger). Nic więc dziwnego, że zaowocowało to dalszą współpracą z reżyserem, jakiej wynikiem kolejne niebanalne soundtracki od maestro: „101 Dalmatians” i „Mr. Holland's Opus”.
Sam album otwiera piosenka wieńcząca i zarazem promująca film, która przyniosła mu jedyne laury w postaci statuetki BMI Film & TV Award oraz nominacji do nagród ASCAP i MTV. Aż dziw bierze, że tylko na tym się skończyło, bowiem trio Sting-Adams-Stewart idealnie wpisuje się w ówczesne standardy oscarowe, a ich pełne pasji wykonanie daje w rezultacie przebój o dużej sile (w)rażenia, które nie słabnie nawet w 20 lat od premiery (Stewart i Adams umieścili go na swoich solowych krążkach). Dla niektórych to zresztą jedyny naprawdę pamiętny element muzyczny tej produkcji, z czym trudno polemizować, nawet jeśli jest to odrobinę krzywdzące dla bogatej ilustracji Kamena.
Ta bowiem jest równie atrakcyjna i posiada w sobie wystarczająco uroku oraz ducha wielkiej przygody, by zaintrygować swym skromnym, bo niespełna 40-minutowym materiałem płytowym. Trzeba jednak przyznać, że niestety posiadającym kilka mniej atrakcyjnych, czy nawet zbędnych elementów. Mam tu na myśli głównie „King Louis XIII, Queen Anna and Constance – Lady In Waiting”, na które składa się niezbyt angażujący, dramatyczny underscore, który, wraz z odrobinę nijakim „M' Lady DeWinter”, stanowi zdecydowanie najsłabszy punkt kompozycji. Ale nawet i w nich da się odnaleźć jasne momenty (początek pierwszej i koniec drugiej ścieżki).
Poza tym muzyka ta po prostu płynie z niesamowitą wprawą i zwiewnością, nawet w tych bardziej posępnych fragmentach, jak „The Cavern of Cardinal Richelieu” z przeszywającymi chórami – przypominający swą strukturą mieszankę „Polowania na Czerwony Październik” Poledourisa z późniejszymi „X-Men”. Nie bez kozery zresztą poszczególne utwory mają w tytułach dopisane nazwy francuskich tańców i/lub kompozycji z ery muszkieterów (za wyjątkiem „The Cavern…”, które opiera się na pieśni hiszpańskiej), jakie posłużyły Kamenowi w stworzeniu jednej ze swoich najbardziej wyjątkowych opraw. Tym samym mamy do czynienia z idealnym podkładem filmowym, jak i gotową pracą koncertową, która świetnie działa także poza ruchomym obrazem.
Świetnym tego przykładem zwłaszcza porywający action score, na jaki składa się zresztą lwia część płyty – „D'Artagman”, „Sword Fight”, „The Cardinal's Coach” czy „Cannonballs” to prawdziwa jazda bez trzymanki, znakomicie działająca w scenach kolejnych potyczek ekranowych i niewiele ustępująca mocą oraz emocjonalnością takiemu „Robin Hoodowi”. A przy tym jest na tyle dostojna i szlachetna w swej wymowie, że bez problemu odnalazłaby się w ścianach niejednej poważanej filharmonii.
Ze względu na przyjętą konstrukcję można tej partyturze zarzucić brak motywu przewodniego z prawdziwego zdarzenia lub wątpliwą oryginalność, choć Kamen doskonale adaptuje klasykę na współczesne potrzeby, a nie kopiuje jak głupi. Samej płycie można z kolei wytknąć niejaką monotonię brzmienia i kilka przestojów, które potrafią wytrącić z rytmu. To jednak niewielkie minusy tego, mimo wszystko, nietuzinkowego dokonania, które zadziwia podejściem do tematu szczególnie dziś, w dobie odtwórczych, pisanych taśmowo samplowanych score’ów. Tym bardziej warto więc sięgnąć po wielkoorkiestrową przygodę z innej, acz przecież nie tak znowu odległej epoki. Moja finalna nota wynosi aż 4,5 nutki.
P.S. W filmie pojawia się jeszcze dwunastowieczna pieśń trubadurów, „A l'entrada del temps clar” („When the Clear Days Come”) w wyk. René Clemencica.
0 komentarzy