Rok 1962 zapowiadał się jak każdy rok – nie wydawało się, żeby miało dojść do czegoś szczególnego. Ale kiedy CIA nie udało się obalić kubańskiego dyktatora, Fidela Castro (nieudana operacja „Mangusta”), ten zawarł układ ze Związkiem Radzieckim, który postanowił na wyspie zamontować pociski rakietowe gotowe do ataku na Stany Zjednoczone. Część pocisków zawierała ładunki nuklearne, co doprowadziło do kryzysu politycznego, który mógł zakończyć się użyciem broni nuklearnej. O przebiegu tych wydarzeń oraz o zakończeniu całego sporu, opowiada polityczny thriller Rogera Donaldsona z 2000 r., „Trzynaście dni”. Choć finał znamy z góry, film trzyma w napięciu (choć w całości jest on oparty na dialogach) i wiernie ukazuje przebieg wydarzeń (dużą pomocą były nagrania rozmów z Białego Domu – prezydent Kennedy był na tyle przezorny, że nagrywał wszystkie). W dodatku całość jest świetnie zrealizowana (zdjęcia i montaż zasługują na uznanie) i bardzo dobrze zagrana, m.in. przez Kevina Costnera (doradca Kenny O’Donnell), Bruce’a Greenwooda (JFK) i Stevena Culpa (Robert Kennedy). Jednak tutaj mówimy o muzyce filmowej, a nie o samych filmach. Ta zaś jest trafnie dopasowana do ekranowej akcji i skrzętnie buduje klimat.
Donaldson zatrudnił na stanowisku kompozytora Trevora Jonesa, któremu rozgłos i popularność przyniósł „Ostatni Mohikanin”. Praca przy tym filmie była dość wygodna, gdyż wcześniej partytura została nagrana w formie elektronicznego dema w formacie mp3 i dostarczona reżyserowi, który był zachwycony. Wystarczyło tylko znaleźć orkiestrę i nagrać ją w wersji symfonicznej, co też nastąpiło z London Symphony Orchestra.
Skoro jest to kino historyczne, pokazujące kluczowe wydarzenia z historii USA, nie mogło obejść się bez patosu oraz tematyki patriotycznej. I Jones bardzo dobrze sobie z tym poradził. Już w otwierającym album „Lessons of History” pojawiają się dwa tematy w stylu Americana (werble, podniosłe smyczki i trąbki), jakie okraszono cymbałkami, fletami czy klarnetami, czyli patos pełną gębą. Ten temat będzie pojawiał się jeszcze parę razy (najbardziej poruszająca wersja w elegijnym „Prayer for Peace”), podnosząc atmosferę.
Nie zapominajmy, że jest to polityczny, przegadany thriller, jaki głównie stopniuje napięcie. Jones sięga po sprawdzone patenty – dysonanse smyczków, zmienność tempa, mieszanie agresywnych dęciaków z ‘przerażającymi’ smyczkami. To pojawia się w „The Knot of War”, gdzie jeszcze zgrabnie wpleciono elektronikę, która jednak nie wywołuje irytacji, tylko delikatnie gra w tle. I wtedy muzyka staje się mroczniejsza, budzi wręcz przerażenie (bardzo nerwowe skrzypki), tworząc bardzo spójną całość. Generalnie więcej do powiedzenia ma elektronika („Our Rules of Engagement”, gdzie wchodzą jeszcze mocne werble i kotły oraz bardzo smutne skrzypce, a wszelkie dęciaki drewniane pachną Wschodem), ale klasyczne orkiestrowe brzmienie jest bardzo efektywne.
Jest jeszcze trzecia twarz ścieżki Jonesa – akcja. Pretekstem dla niej są głównie sceny lotów samolotów zwiadowczych na Kubę. Wtedy następuje mocniejsze uderzenie. Takim pierwszym ciosem jest „There Can Be No Deals”, którego tempa i dynamiki nie powstydziłby się sam Hans Zimmer (uderzenia werbli, brzmienie smyczków oraz fragmenty elektroniki budzą skojarzenia z „Twierdzą” tego kompozytora), a ostatnie dwie minuty (szarpane tempo smyczków oraz potężne uderzenia kotłów zgrane z dęciakami) tylko podkręcają całą atmosferę, zawieszając ją pod koniec (uderzenia bębenków przypominają początek „Main Theme” z „Ostatniego Mohikanina”). Drugi taki łomot to „Death of Major Anderson”, czyli scena ucieczki samolotu przed pociskami. Nerwowy suspens, wykorzystanie kowadła (użyte także w równie mocnym i ostrym „One Life Left”) i ‘tykajaca’ elektronika konstrukcją budzi skojarzenia z Jamesem Hornerem. Na podobnym stylu bazuje „Us and the Devil”, oparte na rosyjsko brzmiących smyczkach i trąbkach. Na sam koniec Jones serwuje wyciszenie oraz spokój dwoma utworami – „The Sun Came Up Today” i „The Will of Good Man” działają bardzo oczyszczająco, rozładowując całe napięcie i wieńcząc album happy endem.
Można się przyczepić, że utwory są dość długie, że Jones powtarza się i niczym nie zaskakuje, ale to i tak nie zmienia dwóch rzeczy. Po pierwsze, stworzył on bardzo dobrą muzykę ze świetnymi orkiestracjami oraz bardzo dużą dawką emocji, napięcia i patosu. (wszystko to w odpowiednich proporcjach). Po drugie, znakomicie sprawdza się to na ekranie, nie wywołując żadnych zgrzytów. Tym większa szkoda, że soundtrack do „Trzynastu dni” przeszedł trochę bez echa. Moim zdaniem kompletnie niezasłużenie.
0 komentarzy