„Thank You for Your Service” (nie mylić z dokumentem o tym samym tytule sprzed paru lat) to kolejny amerykański dramat o wpływie wojny na psychikę młodych żołnierzy i ich próbach odnalezienia się w społeczeństwie po powrocie do domu. Solidna obsada i wprawna realizacja adaptacji opisującej prawdziwe wydarzenia książki Davida Finkela sprawiają, że mamy do czynienia z kinem niebanalnym, ale też i niełatwym w odbiorze (i póki co pozbawionym polskiej dystrybucji). Udowadnia to poniekąd osobliwa ścieżka dźwiękowa, o której w oderwaniu od ruchomego obrazu nie da się niestety powiedzieć zbyt wiele dobrego.
Jej autorem Thomas Newman, czego tym razem naprawdę trudno by się było domyślić, gdyby nie stosowny napis na okładce. Kompozytor znacząco odbiegł tutaj bowiem od swojego charakterystycznego, przyjaznego słuchaczowi stylu – za oceanem określanego zgrabnym mianem "quirky”. To nie pierwszy raz, gdy wymusza to na nim dany gatunek filmu, względnie jego temat – blisko dekadę wcześniej mieliśmy chociażby skąpanych w nieprzyjemnej elektronice tła „Braci”, także dotykających konfliktu na Bliskim Wschodzie. W TYFYS (nie mylić z tyfus) kompozytor poszedł jednak o krok dalej, czego rezultatem jeden wielki eksperyment dźwiękowy – score przygnębiający, mimo krótkiego czasu trwania męczący i w swej samoistnej formie praktycznie nie nadający się do słuchania dla przyjemności.
Określenie "tapeta” zdaje się pasować do tej pracy jak ulał. Kompozycja to z pewnością ambitna, lecz w równie dużym stopniu mętna, bez pazura. W dodatku jest "tapetą” bardzo specyficzną – mroczną, posępną, niezbyt absorbującą czy urodziwą i zasadniczo pozbawioną kolorów. Oczywiście w każdym, nawet najciemniejszym tunelu da się dostrzec iskierkę światła, która sprawia, że robi się odrobinę lżej na duszy. Tutaj za takową robią skromne fragmenty ujmującej liryki – jak zawsze u Newmana ciepłej nawet wtedy, gdy podskórnie smutnej („Gunmetal Clatter”, „Water Bird”). Co prawda jest to liryka równie ascetyczna, jak cała reszta pracy, ale do głosu dochodzą w niej ładne solówki żywych instrumentów – w tym obowiązkowego u maestro fortepianu. Są one być może mało oryginalne i wielce ulotne, ale mogą się podobać.
Aczkolwiek także i elektronika potrafi niekiedy obrać bardziej atrakcyjny dla odbiorcy kierunek, czego najlepszym dowodem pojawiające się tuż na początku „Jax” – jedna z naprawdę niewielu melodii, w których pismo Newmana można wręcz poczuć nosem. Tradycyjnie kompozytor nie zawodzi także pod względem zakończenia. „Dog Tag (Ending)” to naprawdę śliczne połączenie przepuszczonych przez komputer wokaliz i delikatnego brzmienia syntezatorów (pojawiające się już wcześniej w drugiej połowie „Rain Little Solo”) i zarazem znakomite zwieńczenie tej niełatwej przeprawy, skutecznie kojące po niej serce.
Zresztą gdy wsłuchać się bardziej w poszczególne utwory, da się wyłowić jeszcze kilka przejmująco skromnych i/lub ciekawszych nut. Sęk w tym, że kończą się one równie szybko, jak zaczynają, a przez to łatwo giną w gąszczu sobie podobnych oraz ogólnego mroku tej pracy. A ta stanowi ostatecznie jedynie pewną wprawną podstawę dramaturgiczną filmu. Nieinwazyjna, na dobrą sprawę pozbawiona dynamiki ścieżka dźwiękowa sama w sobie raczej nie jest pozycją, którą można by było z czystym sumieniem polecić komukolwiek poza zatwardziałymi fanami kompozytora. A i oni będą mieli z „Thank You for Your Service” niemały problem.
0 komentarzy