Ileż to już było opowieści o młodych ludziach wchodzących w dorosłe życie? Powstało wiele i jeszcze pewnie wiele powstanie. Ostatnio obejrzanym przeze mnie filmem tego gatunku jest „Ten Thousand Saints” duetu Shari Springer Berman – Robert Pulchini. Osadzony w realiach lat 80. film jest szczery, pełen punkowego ducha, świetnego aktorstwa oraz słodko-gorzkich obserwacji o dorastaniu w dysfunkcyjnych rodzinach.
Gdzieś tam w tle przygrywa sobie muzyka, która niepozornie zaznacza swoją obecność. Jej autorem jest kanadyjski wiolonczelista i kompozytor Garth Stevenson, kojarzony przede wszystkim dzięki filmowi „Ścieżki” z Mią Wasikowską w roli głównej. Oprawa jest taka, jakiej można się spodziewać po filmie niezależnym – stonowana, minimalistyczna i mocno oszczędna aranżacyjnie.
Całość jest bardzo krótka, co nie przeszkadza w odbiorze, ale tylko w kilku miejscach odpowiednio wybrzmiewa. Wszystko jest oparte na jednym motywie, pokazującym swoje pełne oblicze w utworze tytułowym. Fundamentem jest niemal kosmiczne połączenie elektroniki, zapętlonego fortepianu, wiolonczeli i skrzypiec oraz perkusji, tworzące niezwykle poruszającą melodię. Kompozycja pojawia się również w krótszych fragmentach („Bus”, wolniejsza „Annabel” czy początek „Overdose”), stając się szkieletem całej ścieżki dźwiękowej.
Ponieważ jeden z bohaterów wyznaje buddyzm, to i inspiracje kulturą Dalekiego Wschodu musiały się zabrzmieć. Ale nie spodziewajcie się sitaru czy etnicznego zabarwienia, raczej bardzo wyrazistej gry skrzypiec (pełne sakrum „Funeral”), tykającej i przesterowanej elektroniki („Mushrooms”) czy odbijającego się niczym echo dźwięku fortepianu (temat Johnny’ego w „Johnny” czy „Honeymoon”).
Swoje robią też fragmenty dźwiękowego tła, jak niepokojące, wręcz przytłaczające swoją agresją „Riot” czy bardzo mroczne „Overdose”, podpartego na przestrzennym smyczku oraz elektronice. Nie brakuje także ilustracyjnej tapety w postaci bardzo krótkich fragmentów pokroju „New York” lub przygnębiającego „Honeymoon” prowadzonego przez gitarę elektryczną.
Stevenson nie wywraca gatunku do góry nogami i nie tworzy niczego nowego w świecie muzyki filmowej, tylko solidnie buduje tło dla ekranowych wydarzeń, zdominowanych piosenkami. Potrafi oczarować, ale dopiero po obejrzeniu filmu. Poza nim spływa po słuchaczu jak po kaczce – wyjątkiem są krótkie, ale punkowe kawałki grane przez zespół Army of One, czyli kapelę założoną przez bohaterów. Trójka.
0 komentarzy