Julie Taymor spotykała się z twórczością Williama Shakespeare’a nie raz – a to na deskach teatru, a to w kinie. Jednak na jej adaptację „Burzy” oczekiwano w szczególny sposób. Zadziałała częściowo magia tej niezwykłej sztuki, ostatniej w twórczości Stratfordczyka, o niezwykłej treści i rzadkim wizjonerstwie, ale też sama osoba reżyserki i jej pomysłów. Widzowie i krytycy szykowali się na masę kontrowersji, które poczynały się od zaangażowania Helen Mirren do roli Prospera (teraz już Prospery). Okazało się jednak, iż Taymor zrobiła film konserwatywny, teatralny, chociaż plastycznie intrygujący. Miłośnicy „Burzy” mogli odetchnąć z ulgą, zamachu na sztukę nie było, ale zwolennicy kinowej awangardy mogli czuć się zawiedzeni.
Zawiedzeni nie powinni natomiast czuć się fani Elliota Goldenthala. W „Burzy” co prawda muzyki jest niewiele, co naturalne w adaptacjach sztuk – wszystko obraca się tam przecież wokół słów – ale ma ona swoje efektowne wejścia i wraz z ciekawymi rozwiązaniami wizualnymi współtworzy aurę niesamowitości, a także dziwnego czasowego zawieszenia. Choć akcja dzieje się w czasach renesansu, to kostiumy, scenografia i muzyka właśnie dają wrażenie, jakby filmowe wydarzenia rozgrywały się poza czasem.
Goldenthal osiąga ten efekt poprzez połączenie nowoczesnych, agresywnych brzmień z bardziej tradycyjnymi, klasycznymi środkami. Szczególnie istotną rolę odgrywa gitara elektryczna, która nadaje ścieżce dynamizm, pazur, ale i mrok. W połączeniu z elektroniką i perkusją tworzy najlepszy utwór na płycie, „High Day Two-Step”, w którym intensywny rytm łączy się z prostym, niepokojącym tematem, wszystko zaś podszyte jest zaskakującym humorem. Wraz z pulsującymi smyczkami, rozedrgane gitarowe akordy przewijające się przez „Hell is Empty” stanowią natomiast jeden z najbardziej charakterystycznych w kontekście filmu muzycznych fragmentów. Kompozytor potrafi przy tym zafascynować również wykorzystaniem innych instrumentów: ekstrawaganckiego saksofonu („Ariel Swarm”), czy wibrującej na granicy słyszalności wiolonczeli („Brave New World”). Tym niemniej rdzeniem tej ścieżki pozostają gitary.
Bardziej klasyczną część partytury stanowią pieśni. Do strof Shakespeare’a Goldenthal dopisał skromną, eteryczną muzykę. To tu leży środek ciężkości liryzmu, ale daleko mu do słodyczy. Utwory śpiewane są często podszyte tajemnicą i niepokojem. Magia przenika przez subtelne melorecytacje Reeve’a Carneya i Bena Whishawa. Zwłaszcza ten drugi nadaje słowom wielkiego dramaturga niemal mistyczny wymiar – jego „Where the Bee Sucks” wywołuje wręcz dreszcze. Ta, zupełnie zdawałoby się odmienna muzyka, wspaniale dopełnia bardziej agresywną część kompozycji. Dodaje jej chwili refleksji i wyciszenia, lecz pozostaje w kręgu muzyki nietypowej, kreującej dziwny, niezwykły świat.
Przy wszystkim powyższych zaletach „Burza” stanowi jednak propozycję, która nie wszystkim przypadnie do gustu. Razić może przede wszystkim jej hermetyczny charakter. Niełatwo wejść w jej specyficzną konwencję. Wiele utworów wydaje się chaotycznych, nagromadzenie gwałtownych, pełnych ekspresji, ale często nieprzyjemnych dźwięków stanowi estetyczną próbę. Pieśni z kolei cechuje swego rodzaju senność i nieefektowność, co może wywoływać znużenie. Co więcej, kilka ścieżek jest po prostu słabych i bezsensownych (jak krótkie "Lava Dogs"), a w pozostałych nie ma żadnych chwytliwych melodii, czy wartych zapamiętania tematów. Najciekawsze rzeczy dzieją się w samej dźwiękowej fakturze utworów: zaskakujących połączeniach, gwałtownych wybuchach agresywnych brzmień. Zgłębianie ich wymaga nieco cierpliwości i dobrej woli. Jest to bowiem jedna z tych ścieżek dźwiękowych, które dużo zyskują przy drugim, czy trzeci przesłuchaniu. Kiedy słuchacz wie już, czego się spodziewać, łatwiej przychodzi mu odkrywanie niewątpliwych smaczków przygotowanych przez Goldenthala.
Zdecydowanie na korzyść „Burzy” działa czas trwania płyty – niespełna 35 minut. W większej dawce tego rodzaju muzyka mogłaby być po prostu trudna do zniesienia. Do tego aż 7 minut to piosenka w wykonaniu Beth Gibbons o całkiem przystępnym charakterze. Pozostaje więc względnie krótka pigułka zdecydowanie oryginalnej i niecodziennej muzyki. Pozycja obowiązkowa dla tych wszystkich, którzy czują się znudzeni lub zmęczeni wałkowanymi na okrągło schematami współczesnej muzyki filmowej. Powinna spełnić ich potrzebę kontaktu z bardziej nieoczywistymi dźwiękami. Sporo przyniesie ona też przyjemności tym, którzy znają filmowy kontekst dzieła Goldenthala. Zachęcam do sięgnięcia po nią jednak wszystkich, aby choć raz i przez krótką chwilę dotknęli nieco innej, bardziej dorosłej muzycznej magii – jakże odmiennej od niewinnych czarów rodem z produkcji dla młodzieży.
Faktycznie, dość niecodzienna jest ta ścieżka – przy czym faktycznie odrobinę hermetyczna i niezbyt dobrze przyswajalna. Ot, kolejny eksperyment by Goldenthal. Raczej dla fanów.
Bardzo dziwna pozycja. Z jednej strony wydaje mi się, że mogłaby być lepsza, z drugiej strony nadal jest ciekawa i swym klimatem intrygująca. A do końcowej piosenki wracam bardzo często – cudo! Ode mnie 3,5/5, po fanowsku naciągnę do 4. 🙂
Mocny, nietypowy, kopie po mordzie.