„…miejscami przebijająca pierwszy sezon…”
Wielką niespodziankę zrobił w 2020 roku „Ted Lasso” – komediowy serial od Apple Tv+ o amerykańskim trenerze futbolu amerykańskiego, który dostaje ofertę szkolenia klubu Premier League. Drugi sezon tej historii nie tylko podtrzymuje poziom, ale ciągle potrafi czymś zaskoczyć i daje czas na pogłębienie każdej z postaci, balansując między dramatem a komedią. Nie wiem jak twórcy to robią, ale nadal to działa. Aż boję się myśleć co się wydarzy w serii trzeciej.
Na pewno nie zaskakuje fakt, iż za muzykę nadal odpowiadają Marcus Mumford i Tom Howe. Jak wiadomo zwycięskiego składu się nie zmienia, ale panowie dostali drobne wzmocnienie w postaci pianisty jazzowego Reubena Jamesa przy paru utworach. Jeśli spodziewacie się inwazji pełnoorkiestrowych szarż czy epickich dźwięków, pomyliliście adresy (aczkolwiek nie do końca, ale o tym później). Gitarowe brzmienie oraz mały zespół w zupełności wystarczą, gdyż jest to bardzo kameralna produkcja.
Dlatego ten score jest bardzo delikatny, miejscami refleksyjny i… krótki. Nieco ponad pół godziny niczym w wydaniach ilustracji muzycznych do filmów z lat 90. oraz wcześniejszych. Fakt, iż większość utworów rzadko przekracza dwie minuty na pewno też ma tu istotny wpływ. Czy oznacza to, iż nie warto go słuchać? Nic bardziej mylnego.
Konsternację wywołuje utwór z czołówki, tym razem w bardziej melancholijnej wersji na gitarę akustyczną. Ta wersja utworu pojawia się tylko raz – w czołówce odcinka skupionego na postaci trenera Bearda, co dziwnie koresponduje z ogólnym nastrojem. Jak już pisałem, wiele utworów jest bardzo krótkich, przez co potrafią nagle się urwać („Late for Class”). Nastrój też jest głównie refleksyjno-melancholijny, potęgowany przez gitarowe dźwięki. Czasem wspierane przez fortepian, choć pojawiają się też inne interesujące momenty, które potrafią chwycić emocjonalnie (leciutkie „Interesting Biscuits”, wyciszone „Leaving the Studio”, fortepianowe „Betrayal” czy orientalne „Kebabs & Prayers”).
Duet jednak potrafi parę razy zaskoczyć. Tak jest w bardzo dynamicznym „Be a Prick” napędzanym przez perkusję, pstrykanie (wzięte z kina noir) i klaskanie, a także podnoszącą oraz opadającą gitarę. Kompletnie z zaskoczenia wzięło mnie też „Wembley Arrival”, opisujące przebycie naszych bohaterów na rzeczony stadion. Niby krótki fragment, ale oparty na smyczkach oraz dęciakach, nadających mu odrobiny dostojeństwa. W podobnym tonie gra „The Prick Scores”, w połowie dosłownie wybuchające dzwiękami perkusji.
Prawdziwymi perłami są natomiast: powoli rozkręcające się „Ted Disappeares”, gdzie na początku są krótkie momenty szumu, a potem utwór atakuje delikatną elektroniką oraz nadającą ton perkusją i gitarą elektryczną; czy mocno newmanowskie w duchu „1991”. Ale prawdziwy ogień to końcowe „Football is Mostly Life”, ilustrujące ostatnie momenty finałowego meczu. Najbardziej epicki, ponad pięciominutowy utwór jest pełen energii, choć zaczyna się od mocnego budowania napięcia, by w okolicach 1:30 min. dać chwilę na złapanie oddechu. Wtedy do natarcia ruszają elektryczna oraz akustyczna gitara, a w tle odbija się niczym echo fortepian. To jednak okazuje się być zasłoną dymną, bo po trzeciej minucie gry nuty wskakują z pełną mocą, okazując euforyczną radość ze zwycięstwa, zaś na końcu przychodzi ukojenie skołatanym nerwom dzięki ciepłej elektronice. Podczas odsłuchu czułem się jakbym oglądał transmisję emocjonującego meczu piłkarskiego.
Drugi sezon – tak jak pierwszy – pokazuje, że nie należy oceniać książki po okładce. Nie ma tu aż tak chwytliwych oraz dynamicznych momentów w takiej ilości jak poprzednio. Gitarowy Mumford świetnie uzupełnia się z bardziej orkiestrowymi, dającymi adrenalinowego kopa skokami Howe’a, których jest więcej. To oprawa dorównująca, a nawet miejscami przebijająca pierwszy sezon, więc kur… de, należy brać.
0 komentarzy