Po sukcesie "Królowej" panowie Frears i Desplat postanowili połączyć swe siły na dłużej. "Tamara i mężczyźni" to już trzeci film tego tandemu. Elegancki styl Desplata dobrze pasuje do wyważonej, klasycznej reżyserii Frearsa, a i gatunki uprawiane zwykle przez tego reżysera znakomicie komponują z przebiegiem kariery kompozytora.
"Tamara i mężczyźni" to komedia w dobrym, angielskim stylu z wyrazistymi postaciami i soczystymi dialogami. Muzyki w tego rodzaju filmach nie powinno być za dużo, natomiast obrazowi wiele może pomóc jej wyrazistość i charakter, dzięki którym film może nabrać odpowiedniego rytmu. Desplat skomponował partyturę znakomicie spełniającą to kryterium, tym niemniej nie należy ona do najwybitniejszych z jego dokonań.
Francuz napisał dla Frearsa rytmiczny, dowcipny temat główny, który swobodnie wpada w lirykę, by zaraz znów stać się żwawy, trochę niepokojący, ale w humorystycznym, komiksowym stylu. Pod koniec zbiega w kierunku niezobowiązujących, jazzujących klimatów. Przypomina w pewnym stopniu główny temat ze "Złap mnie, jeśli potrafisz", z tymże jest bardziej wyrazisty. Wiodąca melodia, podobnie jak cała ścieżka jest z pomysłem zaaranżowana, prowadzi ją marimba, pojawiają się werble, tamburyn i inne ozdobniki. Jedyne co w moim odczuciu jest w niej zupełnie chybione, to pojawiające się co jakiś czas elektroniczne pulsowanie, ani do niej nie pasujące, ani jej nie wzbogacające.
W "Tamarze…" pojawiają się i inne tematy, mają jednak z motywem głównym wspólną cechę, opierają się na prostym pomyśle melodycznym i ich efektowność jest uzależniona od jakości i pomysłowości orkiestracji. Z tego względu na przykład prościutkie "I Need a Dump" wydaje się chybione i raczej irytujące, zaś "Dog and Cows" po gwałtownym wybuchu orkiestry (to jeden z dwu momentów na ścieżce , kiedy można wyczuć, iż za wykonaniem stoi Londyńska Orkiestra Symfoniczna) pojawia się temat, który mimo właściwie żadnej zawartości melodycznej słucha się wcale interesująco. Nie da się też ukryć, iż temat główny króluje na całej partyturze niepodzielnie. Wykorzystywany jest nadzwyczaj często, bez poważniejszych zmian. Z tego względu ścieżka szybko staje się monotonna. To, co ją ratuje (lub zarzyna) to ostentacyjna desplatowskość. Nie ma tu utworu, który pozostawiałby jakąkolwiek wątpliwość, kto jest autorem dzieła. To upodobanie do cymbałów, jasne, energiczne smyczki, powtarzające się do bólu głowy frazy w tle, słodki liryzm. Trudno znaleźć tu cokolwiek oryginalnego. Desplat bawi się swoimi klockami, jakby zmęczyły go twórcze poszukiwania. Jeśli ktoś lubi te klocki, da się zaprosić do zabawy. Ja mam do nich słabość, szczególnie, że w "Tamarze" są one zabawnie (i wyraźnie zabawowo) połączone.
Materiał skomponowany przez Desplata dopełniają trzy wykorzystane w filmie piosenki o quasi-rockowym charakterze. Mam poważne wątpliwości, co do ich jakości, ale przywołują raczej miłe skojarzenia z filmem (jedną śpiewa Dominic Cooper we własnej osobie), nie mogę też odpędzić się od wrażenia, że mogą się komuś spodobać.
Myślę zatem, że zadeklarowani miłośnicy twórczości Francuza między jego kolejnymi pretendującymi do Oscara dziełami, powinni z przyjemnością po "Tamarę…" sięgnąć. To taka desplatowska czekoladka, nic pożywnego, smak świetnie znany, a spożywanie w dużej ilości spowoduje ból brzucha, ale czy można się powstrzymać, by sięgnąć po następną?
0 komentarzy