15 stycznia 2009 roku miał być zwykłym dniem dla Nowego Jorku, wciąż naznaczonego bliznami po 9/11. Ale dla pasażerów lotu 1949 była to niezapomniana data. Właśnie wtedy doszło do wodowania samolotu na rzece Hudson po gwałtownym zgaszeniu obydwu jego silników. Co najważniejsze, nikomu nic się nie stało. Było to zasługą szczęścia, ale też doświadczenia pilota, kapitana Chesleya Sullyenbergera. To właśnie o tych wydarzeniach postanowił opowiedzieć Clint Eastwood, który w „Sullym” potwierdził swoje rzemiosło. Dodatkowo wybór Toma Hanksa do tej roli był strzałem w dziesiątkę.
W przypadku filmów Clinta muzyka to ostatni element, na który się zwraca uwagę – i to pomimo, że często odpowiada za nią sam reżyser. Tym razem jednak twardy niczym czołg Eastwood ograniczył się do napisania tematu przewodniego i zatrudnił kwintet jazzowy The Tierney Sutton Band, kierowany przez charyzmatyczną wokalistkę… Tierney Sutton. Oprócz niej band tworzą: Christian Jacob (fortepian), Trey Henry (bas), Kevin Axt (bas) i Ray Brinker (perkusja).
Trudno „Sully’ego” nazwać pełnoprawną ścieżką dźwiękową – to bardziej concept album oparty na wprawiającym słuchacza w stan ukojenia jazzie. Delikatnie przygrywa w tle, jej obecność jest wyraźna w filmie, ale znacznie lepiej sprawdza się poza ekranem. Słychać to już w potężnej, ponad dziewięciominutowej suicie. Zaczyna się od pięknego wejścia smyczków, które robią miejsce dla zespołu Sutton, z czasem jednak daje o sobie znać cała orkiestra (harfa, gitary, dęciaki), tylko uatrakcyjniając to małe dzieło sztuki. Są jeszcze wokalizy frontmanki grupy – delikatne, wręcz uspokajające.
To jednak dopiero rozgrzewka, gdyż prawdziwym clou ilustracji jest temat Sully’ego. W zasadzie jest to piosenka, do której słowa napisał sam Eastwood. Bardzo uspokajająca, lekka niczym papier, bazuje na przyjemnym fortepianie i subtelnie zaznaczającej swoją obecność sekcji rytmicznej. Takich wyciszających momentów jest więcej, może nawet i za dużo (melancholijne „Hospital”, krótkie „Boarding”), bo wprowadzają one w lekko senny nastrój.
Na szczęście nie trwa on jednak zbyt długo, gdyż pojawiają się kompozycje przełamujące ten schemat – jak odrobinę podniosłe „Hudson View” ze zgrabnie wplecionymi instrumentami dętymi drewnianymi. Aczkolwiek w ogólnym rozrachunku poczucie lekkości – czasami pozorne, jak w „Sully Doubts” – pozostaje z nami do samego końca.
A ponieważ jest to ilustracja filmowa, a nie tylko popis muzyków jazzowych, najbardziej zaznacza się w scenach katastrofy. Tutaj wybija się nerwowe „F4 Malfunction”, gdzie perkusja uderza tak szybko, że czuć uciekający czas przed podjęciem decyzji; oraz „Simulation”, uzależnione od niepokojąco wolnych smyczków, do których dołączają złowieszczo brzmiąca perkusja z fortepianem. Podobną aurę niepokoju czuć w dziwnie orientalnym (to chyba przez perkusję i anielską wokalizę Sutton) „Times Square Run”.
Dużym plusem tego wydawnictwa jest też uwzględnienie utworów ostatecznie nie wykorzystanych w filmie, współtworzących niemniej zaskakująco przyjazny klimat „Sully’ego”. Jakbyśmy byli w jazzowej knajpie po katastrofie i muzyka pozwalała nam zapomnieć o dramatycznych chwilach lądowania. Drugą mocną zaletą jest chronologiczność, dzięki której – paradoksalnie – muzyka jest bardziej przyswajalna. Zdarzają się oczywiście słabsze momenty, jednak przy tym układzie materiału nie są w stanie zniechęcić do dalszego odsłuchu.
„Sully” to najprzystępniejszy score do filmu Clinta Eastwooda w XXI wieku – bardzo delikatny, wręcz wprowadzający anielski spokój, ale nie pozbawiony dramatycznych momentów. Wycisza, koi nerwy, brzmi po prostu pięknie. Ciekawe tylko jak słucha się tej ścieżki w samolocie?
0 komentarzy