Sukcesja: Sezon 2
„…miks bardzo klasycznej muzyki na małą orkiestrę ze współczesnymi modyfikacjami…”
Minął rok i wróciła „Sukcesja”, która tym razem nie skupia się na budowaniu postaci, lecz od razu rzuca nas w wir akcji. Jak wyjść z kłopotliwej sytuacji oraz potencjalnego wtargnięcia wroga do imperium? Dużo intryg, masa smolistego humoru, nadal fenomenalnie zagrane oraz napisane odcinki, z finałem, który kończy się… cliffhangerem. Innymi słowy – poziom zachowany. Także pod względem muzycznym, gdyż przedłużono współpracę z Nicholasem Britellem.
W zasadzie mógłbym tu zastosować metodę: „kopiuj/wklej” i przenieść wszystko to, co napisałem o ilustracji z pierwszej serii. Bo stylistycznie nic się tu nie zmieniło – nadal jest to miks bardzo klasycznej muzyki na małą orkiestrę ze współczesnymi modyfikacjami. Taki odpowiednik eleganckiego kolesia w garniturze na górze, a na dole dres i adidasy.
Takie wrażenie daje nam znany już temat z czołówki, ale jest on wydłużony wobec oryginału. Dodano wolniejszy początek na perkusję oraz środkową partię smyczków. Nadal jako takiej bazy tematycznej nie ma (w zasadzie same wariacje głównego tematu), a wszystko służy podkreślaniu relacji między bohaterami oraz ich wszelkim intrygom. Wciąż pojawiają się klasyczne style muzyczne (rondo, intermezzo) i różne tony. Muzyka potrafi przyspieszyć i dodać serialowi sznytu (fortepianowe „Kendall’s Journey”; pozornie monotonne „Moderato Con Brio for Violin, Harp and Orchestra” , trochę w stylu Vivaldiego,czy płynące „Money Wins”). Ale to tylko jedna warstwa świata przedstawionego.
Pod całą tą elegancją skrywa się bowiem monstrum – bezwzględnie dążące do zysku oraz utrzymania swej pozycji za wszelką cenę. I tutaj dominują momenty niepokoju, jak w lekko ambientowym „Atmosphere in B Minor” czy bardziej niepokojącym „Tern Haven” (to chyba dźwięk wiolonczeli tak działa) lub nabierającym intensywności „Shiv’s Move”. Maestro wystarczy tylko fortepian, aby zmienić kompletnie nastrój („Andante Con Moto” – zarówno na fortepian i smyczki, jak i w wersji na orkiestrę symfoniczną). Nawet bardziej podniosłe momenty mają w sobie coś melancholijnego, a nawet niepokojącego („This is Not for Tears” na instrumenty dęte).
Najciekawsze w tym wszystkim są wstawki hip-hopowe – zapętlone „Hearts” czy finałowe „24 L to the OG”, w którym Kendall… rapuje o swoim ojcu. To ostatnie może nie jest popisem mistrza mikrofonu, ale Jeremy Strong dał sobie radę. Soundtracku słucha się bardzo dobrze i razem z wydaniem z pierwszej serii tworzy niezwykle spójną, fantastycznie brzmiącą muzykę. Mi wypada ją tylko polecić, bo raczej nic więcej nie jestem w stanie napisać. 4,5 nutki.
0 komentarzy