Lata 80. coraz częściej wracają na salony, a pytanie na ile jest to szczery sentyment, a na ile po prostu narzędzie do łatwego zarobienia kasy, pozostaje otwarte. Furorę robią „Super 8”, „Kung Fury” czy „Coś za mną chodzi”, a w modę tę znakomicie wpisuje się serial Netflixa „Stranger Things”. Historia poszukiwań zaginionego Willa Byersa czerpie garściami z filmów Stevena Spielberga oraz książek Stephena Kinga, mieszając horror, s-f, dramat i Kino Nowej Przygody. Idealnie odtwarza klimat tamtej dekady, porywając znakomitą obsadą, wciągającą intrygą oraz muzyką.
Za oprawę odpowiadają filmowi debiutanci, czyli Kyle Stein i Michael Dixon – połowa elektronicznego zespołu S U R V I V E z Teksasu. Twórcy serii, bracia Duffer, zaoferowali im pracę po przesłuchaniu piosenek grupy wykorzystanych w filmie Adama Wingarda „Gość”. Nie jest więc zaskoczeniem, że w tle słyszymy syntezatorowe brzmienie z epoki lat 80. Czuć tutaj silne inspiracje Johnem Carpenterem, Tangerine Dream czy Giorgio Moroderem, ale czy twórcy są w stanie nadać muzyce własną tożsamość?
Wiedzą jak podkręcić wydarzenia na ekranie za pomocą pojedynczych dźwięków, ale problem polega na tym, że brakuje tutaj jakiejkolwiek tematyki, motywu dla poszczególnych postaci. To czysto ilustracyjna oprawa, mająca głównie na celu budować napięcie oraz poczucie zagrożenia. Na ekranie po prostu… jest i zazwyczaj nie przeszkadza, chociaż stylizacja na retro elektronikę jest znakomita. Drugim problemem może być samo wydanie, gdyż cały score wrzucono na dwie płyty trwające po dobre 70 minut. A taka kwestia, jak chronologia utworów jest kompletnie obca nastawionemu na zysk wydawcy.
Jedyne, co naprawdę mocno zapisuje się w pamięci, to motyw z czołówki – prosty, z ładnie wplecionymi dźwiękami budzącymi niepokój (imitacja chórków), pulsującą basem perkusją oraz pędzącą coraz szybciej kawalkadą klawiszy (wersja wydłużona jest równie dobra, a może nawet i lepsza). Muzycy próbują nadać odrobiny ciepła swoim syntezatorowym cudeńkom („Kids”, „First Kiss” czy „Nancy and Barb”) lub przemycić odrobinkę liryzmu do ogólnego chłodu emocjonalnego (magiczne „Still Pretty”). I to działa, słuchanie tych utworów sprawia najwięcej frajdy. Podobnych momentów nie ma tu niestety zbyt wiele. Dodatkowo rzadko przekraczają one dwie minuty, stawiając jedynie na ulotny, płynny klimat.
Dominuje under- i action score, oba związane z poszukiwaniami zaginionego chłopca oraz tajemniczym spiskiem. To zazwyczaj gruby bas i wyjątkowo nieprzyjemne plamy dźwiękowe z różnego rodzaju natężonym brzmieniem tła („After Sarah”), dziwacznymi szumami („Castle Byers”) lub wzorowanymi na Carpenterze fragmentami grozy (głuche uderzenia w „Upside Down” i „Lights Out”). Nie brakuje na szczęście bardziej zwartych oraz intensywniejszych kawałków („Hanging Lights”, „Time for a 187”, czy wejścia elektronicznej perkusji w „She’ll Kill You”). Niemniej przeważają potężne, czasami tylko przejawiające większe ambicje („Hazmat Suits”) ściany dźwięku („Hawkins Lab”, „Gearing Up”, „Tendril”), serwowane w zbyt dużych dawkach.
Paradoksalnie „Stranger Things” całkiem dobrze wypada na albumie. Jednak rozmiar wydawnictwa wywołuje przerażenie. Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale efekt jest katastrofalny. Płyty są po prostu za długie, a cały drugi album to zwykła tapeta, która nawet na małym ekranie niespecjalnie się zaznacza, jest schowana, prawie nieobecna. Dlatego za całokształt daję dwie i pół nutki. Wiadomo, że będzie druga seria dzieła braci Duffer, więc obawiam się rozmiarów kolejnych ilustracji duetu Dixon-Stein. Dziwna sprawa, prawda?
Przewodni motyw z napisów początkowych jest rzeczywiście najlepszym z całego krążka, natomiast jest to niemal wierna kopia kawałka Berayal autorstwa Tangerine Dream ze ścieżki do filmu Sorcerer z 1977, będącego w istocie też głównym motywem tego filmu.