Po pokazach „Zatrzymanego życia” na Warszawskim Festiwalu Filmowym wielu widzów ocierało łzy. Trudno się dziwić. Uberto Pasolini stworzył obraz głęboko poruszający. Zadecydowała o tym zarówno natura samej opowieści, subtelna reżyseria, jak i kapitalna kreacja Eddiego Marsana w roli ekscentrycznego Johna Maya. Część pochwał powinna jednak trafić również na konto Rachel Portman.
Zasadniczo ścieżkę dźwiękową do takiego filmu – skromnego, poruszającego dramatu – można sobie łatwo wyobrazić. Niemal słyszy się nadciągający ascetyczny fortepian a'la Clint Eastwood i falujące smyczki Thomasa Newmana. Rachel Portman ma jednak na tyle doświadczenia, by uniknąć banału i chociaż konwencji nie sposób było uciec, udało się nieco inaczej rozłożyć akcenty.
Kluczem do sukcesu okazała się gitara. Czyniąc ją wiodącym instrumentem ścieżki dźwiękowej, Portman nakreśliła podstawowy rys nastroju. Odeszła od sentymentalnej łzawości w stronę ciepłej łagodności. Nadała swojej kompozycji szalenie empatyczny, humanistyczny rys. Gitara króluje w temacie głównym, który zdecydowanie dominuje nad kompozycją. Początkowo prezentuje go w najprostszej, płaskiej formie („John Walks Home”), by z czasem dodawać mu coraz więcej głębi, dynamiki i emocjonalności.
W owych bardziej rozbudowanych odsłonach, Portman sięga już, rzecz jasna, po niezbędny fortepian i smyczki, a także lubiane przez siebie instrumenty dęte drewniane. Kolejne wariacje dostosowują się jednak do generalnego rysu nadanego przez gitarę, zwłaszcza że są one szybsze i energiczniejsze. Coraz więcej wybrzmiewa także w muzyce nadziei, tak jak coraz więcej nadziei i barw pojawia się w życiu głównego bohatera.
Wiodący temat jest przy tym swoistą, portmanowską odmianą minimalizmu. Kompozytorka opiera go na powtarzanych cyklicznie, ale bez matematycznego chłodu, frazach. W ten sposób podkreśla nudę i powtarzalność codzienności Johna. Po dodaniu ornamentyki i pewnym rozbudowaniu, temat nie zmienia swojego zasadniczego charakteru. W końcu wciąż opisuje tego samego człowieka, to samo życie, które jednakże stopniowo się zmienia. Portman posłużyła się więc prostą, ale trafną i nośną metaforą.
W filmie kolejne wejścia muzyki mają dużo przestrzeni i bardzo mocno oddziałują na jego atmosferę. Już wtedy jednak czuć, jak mocno opiera się ona na głównym temacie. Kompozytorka posiłkuje się jeszcze tylko jednym motywem, związanym ze szczególnym hobby Johna. Tutaj też na początku prezentuje go w skromnej formie. Dopiero w finale zostaje przepięknie rozwinięty we wzruszającym „Graveside”, co ma swoje ważne, fabularne wytłumaczenie.
Finał zresztą jest już głębokim ukłonem w stronę konwencji. Portman pozwala sobie na wybuch fortepianowego sentymentalizmu. Robi to przy tym wyśmienicie, dzięki czemu koniec filmu jest tak głęboko wzruszający. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie starannie i przemyślnie budowana wcześniej atmosfera. Kompozytorka po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzynią lirycznego nastroju, który nie popada w łatwą tkliwość, a potrafi być szalenie poruszający.
Oczywiście znacznie lepiej czuć to w trakcie seansu. Na płycie mocno daje o sobie znać dominująca rola głównego motywu, a materiał jest momentami dość poszatkowany. Dzięki bardzo spójnej konwencji kolejne utwory zlewają się przy tym ze sobą, co zdecydowanie ułatwia słuchanie. Na korzyść działa też odpowiednio krótki czas trwania płyty. Z pewnością „Zatrzymane życie” jest muzycznym drobiazgiem w karierze Portman, ale drobiazgiem wysmakowanym i pełnym uroku. Warto się przy nim zatrzymać, choćby na chwilę.
Tak, typowa Portman, czyli ładnie i sympatycznie, ale niestety wszystko to rozpływa się w uszach dość szybko.
W sumie mogę się podpisać pod Mefisto. Ładna muzyka, temat ciekawy i chwytliwy, ale rzeczywiście dość ulotna to muzyka. Przy czym miło spędza się z nią czas. I chyba ze względu na sympatię trochę zawyżę ocenę.