W trakcie swej przeszło dwudziestoletniej kariery Theodore Shapiro wyspecjalizował się w lekkich komediach i obyczajowych komediodramatach. Nie jest to pole szczególnie wdzięczne dla kompozytora muzyki filmowej. Zwłaszcza, że Shapiro często bierze udział w projektach, gdzie sporo wykorzystuje się muzyki źródłowej. Po wyjściu z seansu oryginalna ścieżka dźwiękowa po prostu wyparowuje.
Zasadniczo w przypadku „Mów mi Vincent” sytuacja powinna być identyczna. Co prawda ma znacznie głębszą i ciekawszą stronę dramatyczną, niż się wydaje, ale nie wpływa to na charakter i wykorzystanie muzyki ilustracyjnej. Tym razem jednak oryginalna ścieżka dźwiękowa przebija się do świadomości widza, gdyż reżyser w kilku znaczących scenach nie podłożył – obficie przecież wykorzystywanych – piosenek, lecz pozostawił pewne pole do popisu swojemu kompozytorowi.
Pierwszym utworem, który mocno zaznacza się w filmie, jest „Life of Vin”. Shapiro korzysta tu z szeregu intrygujących, perkusyjnych dźwięków i dość zgrabnego, fortepianowego temaciku, by przedstawić głównego bohatera. Udaje mu się wywołać efekt dziwaczności, ale i szczególnego luzu, jakby podkreślenia niezależnego ducha. Melodia zaś dodaje niezbędną nutkę liryzmu.
Shapiro próbuje w swej muzyce połączyć instrumentalną wielobarwność z piosenkową chwytliwością. Niektóre utwory niemal brzmią, jak podkłady do popowych przebojów. Tematy natychmiast wpadają w ucho i nuci się je jeszcze długo po wyjściu z kina. Szczególnie motyw główny bardzo mocno zapada w pamięć, nie tylko dlatego, że pojawia się w kluczowych scenach, ale także dzięki niesamowitej energii i beztroskiej pogodzie w wersji żywiołowej („Fresh Crab”) i bezpretensjonalnej czułości w lirycznej odsłonie („St. Vincent of Sheepshead Bay”).
Największe wrażenie robi jednak dźwiękowa wyobraźnia kompozytora. Na ogół melodie prowadzi fortepian lub gitara, ale Shapiro z fantazją korzysta z ekscentrycznego instrumentarium. Da się usłyszeć i ukulele, i theremin, klaskanie, bęben taiko oraz masę trudnych do określenia instrumentów, podkręconych jeszcze elektroniką. W pewnym momencie można nawet podejrzewać, że kompozytor po prostu wali w swoje własne garnki i potrząsa sztućcami („Small Means Nothing”). Czasem uzyskuje trochę kiczowaty efekt („Interviews”), ale wszystko mieści się w dość szczególnej konwencji. Ma być energicznie i pogodnie, ciekawie i przyjaźnie. Dzięki temu zdecydowanej większości płyty słucha się doskonale.
Słabiej wypadają momenty dramatyczne. Brakuje w nich inwencji. Wydaje się, jakby kompozytor całą swoją energię wyczerpał na tę radosną stronę filmu i nie był już w stanie wykrzesać nic ciekawego do scen smutnych. Z tego względu, niezbyt długa przecież płyta, momentami wydaje się niepotrzebnie zamulona. Na szczęście kolejne odsłony kilku tematów wynagradzają jedno czy drugie ziewnięcie. Są one co prawda bardzo do siebie zbliżone, lecz Shapiro dba, by nie wywołać wrażenia, że słucha się na okrągło tego samego.
Oczywiście „St. Vincent” nie jest niczym nowym i dla gatunku, i dla tego kompozytora. Nie przeszkadza to jednak w czerpaniu ze słuchania czystej radości. Szereg utworów wywołuje uśmiech na twarzy i z przyjemnością się do nich wraca. Ich jednoznacznie rozrywkowa forma nie powinna razić, zwłaszcza że Shapiro nie brakuje pomysłowości w doborze brzmień i wypracowywaniu detali. Co najważniejsze jednak, muzykę słychać w filmie, co w tym gatunku jest niezmierną rzadkością.
0 komentarzy