Parodii kina szpiegowskiego oraz konwencji znanych z przygód agenta 007 było wiele, ale żadna nie była jeszcze tak ostra jak „Agentka”. Film Paula Feiga po raz kolejny potwierdza niesamowity talent Melissy McCarthy, serwując różnorodny, ale niegłupi humor z fuckami w tle i generalnie śmiesząc jak cholera. Takiej zgrywy nie było od premiery „Kingsmana”.
Swoje zrobiła też muzyka, będąca z jednej strony zabawą konwencją, z drugiej zaś musiała sprawnie budować napięcie. To zadanie przypadło Theodore’owi Shapiro, dla którego komedia to drugie imię, chociaż kompozytor ten niezbyt dobrze dobiera dla siebie projekty. Rok 2015 okazał się dla niego przy tym całkiem interesujący, co udowadnia zarówno „Sekretne życie Waltera Mitty” jak i „Mów mi Vincent”.
Maestro operuje tutaj brzmieniem rodem z klasycznych Bondów, podrasowanym współczesnymi trikami. Dominuje akcja oraz underscore, co czuć od samego początku w postaci „Agent Bradley Fine”. Wolne, acz eleganckie smyczki, nisko grający flet i sporadycznie pojawiająca się elektronika, zgrabnie imitująca perkusję – jest suspens, ale jednocześnie brzmi to bardzo przyjemnie. Podobnie jak stonowane i wyciszone „He Was Bradley Fine” – ale tylko do połowy, gdzie pojawiają się gwałtowne strzały oraz smyczki, które pod sam koniec uderzają nawet w elegijne tony. Dynamiczniejsze i zdecydowanie głośniejsze jest „Bulgarian Breakout”, w którym swoją obecność zaznaczają dęciaki oraz perkusjonalia zmieszane z gitarą elektryczną, z każdą chwilą coraz intensywniejsze.
Shapiro czasami pozwala sobie na swobodniejsze wycieczki. Takie jest jazzowe „City of Varying Lights” opisujące Paryż (obowiązkowy akordeon), orientalne „Murdery Hotel” z dominującym nad całością sitarem oraz romantyczne „Casino di Roma”, przypominające troszkę bardziej liryczne oblicze Ennio Morricone (ten flet!). Taki miks na szczęście nie wywołuje poczucia zgrzytu czy zagubienia. Nawet piosenka „Who Can Trust You” przypomina kompozycję żywcem wyjętą z Bondów – te smyczki, te dęciaki, ten popowy sznyt oraz wokal Ivy Levan robią niesamowite wrażenie!
Wszystko to jednak zdominowane jest przez szeroko pojęty underscore, gdzie pierwsze skrzypce grają – nomen omen – smyczki wspierane przez wszelkiej maści elektronikę. Smyki głównie opadają i falują, a dodatki w postaci szumów, tykania podkręcają poczucie zagrożenia, jak w „Shut Down the Grid”. Sporadycznie odzywają się też inne dźwięki, jak bijące… serce w „Insult to Injury”, pamiętające lata 60. i 70. flety („To Rome”), energiczna perkusja (epickie wręcz „Flight to Budapest”), odrobina orientalnego sznytu („Vespa Chase” przypominający troszkę stylistyką… „Speed”), czy potężne dęte drewniane a la Hans Zimmer (krótkie „Club Escape” i „Knife Fight” z elegancko wplecionymi cymbałami). Brzmi to wszystko całkiem zjadliwie, jednak krótsze utwory potrafią niekiedy znużyć, a i te dłuższe też nie utrzymują równego poziomu oraz tempa.
Shapiro nie odkrywa tutaj Ameryki, ale kolejny raz potwierdza swoje solidne rzemiosło. Na ekranie jego score wywiązuje się ze swojego zadania więcej niż dobrze. Poza kontekstem to zaledwie strawna praca. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że maestro mógł bardziej zaryzykować, co udowadnia chociażby brawurowe „Garage Fight / Helicopter / Death of De Luca”, gdzie nie brakuje szybkiej, zrobionej z jajem akcji. Tymczasem agent Shapiro znowu wyruszył w teren, a raporty z jego kolejnych misji wkrótce zostaną opisane. Ode mnie trzy i pół gwiazdki CIA.
0 komentarzy