Wbrew pozorom oraz trochę na przekór obecnej modzie zatrudniania do ilustracji filmów osób z kinem niezwiązanych, niemiecka grupa Tangerine Dream nie zabłądziła przypadkiem na celuloid i od końca lat 70. nieprzerwanie flirtuje z X muzą, poświęcając jej równie dużo czasu, co estradowej karierze. I choć na przełomie trzech dekad członkowie formacji zmieniali się dość często, to więzy te pozostały niezmienne – obecnie kapela ma na koncie już ponad 40 soundtracków. Zresztą wklad grupy w ‘filmówkę’ jest dziś nie do przecenienia, gdyż panowie nie tylko ubarwili kilka prawdziwie kultowych tytułów, lecz są też nieustanną inspiracją dla wielu filmowców, a z ich szeregów wyszło także paru samodzielnych kompozytorów (Franke, Haslinger, Hoenig). Ponoć film zawsze leżał w kręgu zainteresowań lidera zespołu, Edgara Froese, który już w latach 60. napisał nuty do paru eksperymentalnych filmów niezależnych. Za właściwy start należy uznać jednak właśnie „Sorcerer”, czyli tytuł, którym Tangerine Dream na poważnie weszło na duży ekran.
Ciężka, transowa, mroczna – te słowa najlepiej podsumowują dokonania ‘Pomarańczowego Snu’, nie tylko w kinie. Owszem, czasem zdarzy im się jakiś pozytywniejszy w brzmieniu/odsłuchu projekt („Risky Business” oraz liczne, niszowe dokumenty), lecz generalnie ten legendarny zespół trzyma się ciemnej strony mo… ekhm muzyki. I dokładnie taki jest nasz mały ‘czarownik’ (dziwaczny tytuł filmu, będącego remakiem francuskiej „Ceny strachu”, odnosi się ponoć do złowrogiego maga, jakim jest przeznaczenie) – to niecodzienne, halucynogenne, mocno ambientowe granie, które idealnie odzwierciedla ówczesną twórczość studyjną tria Froese-Franke-Baumann. Dziś z łatwością mogę to przyrównać choćby do prac Cliffa Martineza, ze słynnym „Solaris” na czele (z tą różnicą, że jego score to jednak łagodniejsze klimaty), lecz wtedy było to coś naprawdę nowego i jakże nieszablonowego.
Ta unikalność być może nie do końca oparła się próbie czasu, lecz trzeba przyznać, że nawet dziś „Sorcerer” brzmi wyjątkowo ciekawie i wciąż robi wrażenie swoimi rozległymi teksturami muzycznymi, które na pierwszy rzut ucha są kompletnie nie filmowe w swej formie, a jednak jakimś cudem fantastycznie pobudzają zmysły oraz podsycają klimat i tak już gęstej produkcji Friedkina. Co ciekawe, TD napisał swą ilustrację jedynie na podstawie zarysu scenariusza, bez jakiejkolwiek znajomości gotowego materiału lub choćby przykładowych scen. Płytę od MCA można więc uznać za swoisty concept-album, zwłaszcza, że proponuje nam ona jedynie połowę faktycznej ścieżki dźwiękowej, z której zresztą nie wszystkie utwory uświadczymy na ekranie (tytuł „Impressions of Sorcerer” mówi sam za siebie). Jednak te dwanaście ścieżek to przy tego typie muzyki ilość odpowiednia, a niespełna 45-minutowy krążek jest nawet ciut za długi…
„Sorcerer” to bowiem pozycja dosyć nieprzyjemna, transgeniczna, miejscami wręcz dołująca i raczej nie nadaje się do ciągłej eksploracji. Mnie osobiście przy pierwszym poznaniu odrzuciła już po pierwszych utworach i po dziś dzień niektóre kawałki pomijam na trackliście, bo są zwyczajnie męczące. Już sam wstęp w postaci „Main Title” jawi się jako bliżej niezidentyfikowany test syntezatorów, na którym trudno wysiedzieć do końca. Z kolei ponad 7-minutowe „Abyss” jest adekwatne do swej nazwy i stanowi prawdziwą otchłań elektroniki z piekła rodem, wobec czego perfekcyjnie nadaje się na torturowanie więźniów, nie tylko w Guantanamo. Na szczęście takich asłuchalnych momentów jest wbrew pozorom niewiele i z czasem można się nie tyle przyzwyczaić, co przekonać do zawartości, a nawet ją polubić.
Warto więc uzbroić się w odrobinę dobrej woli, gdyż wraz z kolejnymi minutami krążek robi się przystępniejszy oraz melodyjny w bardziej tradycyjnym tego słowa znaczeniu (do elektroniki reprezentowanej przez syntezatory, klawisze, melotron i sekwencer dołącza także fortepian i gitara). Świetnie wypada wkręcające „Search” i charakterystyczny motyw przewodni z „Betrayal”, trudno oderwać się od wolno narastającego „Vengeance”, czy hipnotyzującego swą kosmiczną, pozornie niepasującą do reszty formą „Rain Forest”; przy „The Journey” i „The Mountain Road” łatwo się z kolei odprężyć, a „Grind” wypada wprost zwycięsko w przekroju całej partytury i z pewnością należy do jej najbardziej atrakcyjnych momentów. Są też fragmenty mocno Carpenterowskie, a więc nastawione głównie na samonapędzający się klimat minimalistycznej, zapętlonej kompozycji – jak w „Creation” i we wspomnianym „Vengeance”. Zresztą płyta, jak i spora część filmowej twórczości Tangerinów ma sporo elementów wspólnych z uznanym reżyserem/kompozytorem grozy, wobec czego w pierwszej kolejności „Cenę strachu” polecałbym właśnie jego miłośnikom.
Ale nie tylko im, bowiem album ten – mimo okazjonalnych niedogodności, jakie wynikają z samej natury kompozycji oraz kilku archaizmów brzmienia – ma wiele ciekawych, unikalnych elementów, które skusić mogą nawet osoby nieprzepadające na co dzień za elektroniką. Z jednej strony gorąco więc polecam, gdyż może to być pasjonująca wyprawa w krainę wyobraźni, jak i świetny wstęp do reszty filmografii Tangerine Dream. Ale też i uprzedzam, bo można się porządnie sparzyć…
P.S. W filmie pojawia się także kompozycja Charliego Parkera, „I'll Remember April” oraz słynne „Spheres” Keitha Jarretta. Tekst ten jest natomiast poprawioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
Doceniam punkt widzenia kogoś, kto dba o to, aby ktoś sie nie sparzył. W końcu nie każdy jest gotowy na wiele pokręconych dźwięków, które jednak właśnie stanowią o wielkim geniuszu ówczesnego trio. Ale jeśli jesteście gotowi na fascynującą podróż muzyczną, to właśnie posłuchajcie do samego końca „Abyss” (oceniony tu na marne „2”) i zrozumiecie dlaczego TD z lat 70-tych to niedościgniony ideał el-rocka!!!!!