Żaden człowiek w ostatnim czasie nie wywołał tak silnych kontrowersji jak Edward Snowden. Zdrajca czy bohater? Szpieg czy informator? Jedno jest pewne – człowiek rozpętał poważną dyskusję na temat działalności tajnych służb, a jego historia musiała trafić na kinowy ekran. A któż inny bardziej nadawałby się do tego zadania lepiej jak Oliver Stone? Jego „Snowden” też podzielił widzów, chociaż wszyscy byli zgodni co do świetnej roli Josepha Gordona-Levitta oraz wyraźnie nakreślonej krytyki działalności służb specjalnych.
Trochę w cieniu samego filmu pozostaje ścieżka dźwiękowa. Stone kolejny raz (a dokładnie czwarty) zaufał w tym aspekcie Craigowi Armstrongowi – szkockiemu maestro kojarzonemu bardziej z romantycznych, pełnych ciepła filmów o miłości. Jednak kompozytor wielokrotnie zahaczał o kino sensacyjne czy thrillery, a tym pośrednio jest „Snowden”. Armstrong postawił na mieszankę elektroniki z orkiestrą i wywiązał się ze swojego zadania solidnie.
Orkiestra opiera się na temacie Snowdena, a dokładniej jego wartościach (patriotyzm, odpowiedzialność, wiara w prawo) i zbudowana jest na podniosłej Americanie. Obowiązkowo składa się ze smyczków, chóru oraz trąbek i nie pozwala zwątpić w motywacje naszego bohatera. Słyszymy to mocno w „Burden of Truth” (także w wersji alternatywnej), militarnym „Troops March” czy „American Hymn”. Ten świat nabiera także lirycznych barw, jak w typowym dla stylu maestro „Happiness Montage” czy pogodnym „Kiss”.
Drugi świat – wywiadu – to w dużej mierze chłodna elektronika, co jest absolutnie zrozumiałe. W końcu nie można sobie w nim pozwolić na przesadne emocje. I tutaj Armstrong pozwala sobie na eksperymenty, współpracując z niemiecką specjalistką od syntezatorów, Antye Greie. Ona bezpośrednio odpowiada za dwa remixy. „Static” bardziej przypomina ambientowe dokonania Cliffa Martineza, z kolei „Realisation” brzmi jak praca modemu, tylko przesterowana przez różne dodatkowe dźwięki.
Mieszanka obydwu tych światów jest fundamentem szeroko pojętego underscore’u, który sprawdza się głównie na ekranie, gdzie klawisze często świdrują nasze uszy pod postacią utrzymującego napiecie tła („The Hill”). Chociaż parę razy zaskakuje takimi drobiazgami jak drapieżna perkusja („Snowden Escapes Hotel”), elektryczna gitara (synthpopowe „Hawaii Guitar Theme”), elektroniczna perkusja („HK Hotel”) czy dziwnie wplecione w całość flety („Messed Up”). Do tego dochodzą też obowiązkowo nisko grające smyczki z dzwonkami („Travel Montage”), które zawsze sprawdzają się w akcji.
Problem jednak w tym, że Szkot gra znaczonymi kartami. Takich kolaży było sporo w ostatnim czasie (na przykład w „Piątej władzy”), a efekt końcowy wydaje się aż nadto oczywisty. Trudno odmówić kompozytorowi warsztatu, bo ten jest naprawdę świetny. Ale dźwięki serwowane przez niego wpadają jednym uchem, a wypadają drugim (dotyczy to zwłaszcza czysto orkiestrowych fragmentów). Sama muzyka pobrzmiewa z reguły na dalekim planie, nie zwracając na siebie specjalnie uwagi (z wyjątkiem finału). „Snowden” nie odbierze co prawda Armstrongowi chwały, ale powodem do dumy też nie jest. Ode mnie trzy i pół nutki.
0 komentarzy