„Oczy węża” (oryginalnie gra słów wywodząca się z hazardu) zapisały się w świadomości kinomanów jednym, pozornie długaśnym ujęciem otwierającym film. Pozornie, gdyż w rzeczywistości to bardzo sprawnie zmontowana sekwencja z kilku krótszych jazd kamery (ta najdłuższa, autentycznie nie edytowana ma miejsce dopiero na końcu filmu, podczas napisów). Nijak nie umniejsza to jednak jakości i efektowności całego prologu. Ale fakt faktem, iż sekwencja ta mocno odwraca uwagę od reszty znakomitych elementów produkcji De Palmy, w tym także i muzyki.
Za tą odpowiada Ryuichi Sakamoto, co już samo w sobie stanowiło pewne wydarzenie. Japoński kompozytor nie tworzy bowiem z częstotliwością Desplat, tudzież Zimmera, a i zachodni rynek odwiedza raczej sporadycznie (mimo, iż to dzięki niemu jest znany na całym świecie – „Wuthering Heights”, „The Last Emperor”, „Merry Christmas Mr.Lawrence”, to tylko niektóre jego słynne prace). Tym bardziej ciekawe, co też skłoniło go do udziału w tym projekcie… Ważniejszy jest jednak efekt tej kolaboracji, która zaowocowała nie tylko ciekawą muzyką, ale i kontynuacją współpracy obu panów. Cztery lata później powstało bowiem równie stylowe (a dla wielu wręcz przestylizowane) „Femme Fatale”, w którym Sakamoto ponownie pokazał klasę. Co ciekawe, na chwilę obecną jest to także jego ostatnia, ‘amerykańska robota’. Tym bardziej warto więc spojrzeć w głąb wcześniejszych oczek.
Ponieważ film opiera się na ciągłym stopniowaniu napięcia i zaskakiwaniu widza kolejnymi zwrotami akcji w duchu Alfreda Hitchcocka (któremu De Palma poniekąd składa tu hołd), toteż i muzyka jest mocno suspensowa. Parytura Sakamoto przybiera często iście herrmannowską nutę, o dość charakterystycznych, narastających i zapętlających się brzmieniach, które jednakoż nie są pozbawione typowej dla Japończyka poetyki. Dramatyczny i często nieprzyjemny poza ekranem underscore miesza się tu więc z liryką godną epickich romansów. Słychać to doskonale już w temacie przewodnim, z którego kompozytor zrobił główny filar pracy, mocno nań osadzonej. Ta piękna, podniosła i jednocześnie nieco rzewna melodia oparta jest głównie o smyczki, do których z czasem dołącza pełna orkiestra – pojawia się już w otwierającym album utworze tytułowym, a potem powraca w wielkim finale: „Crawling To Julia” oraz „The Storm”, a także w repecie z dopiskiem „Long Version”, w której Sakamoto idzie na całość. W międzyczasie jego łagodniejszą wariację można usłyszeć także w „You Know Him”.
Abstrahując od wspomnianego wcześniej underscore’u, który na albumie praktycznie nie ma racji bytu, tym samym odrobinę rozwalając jego słuchalność fragmentami zwyczajnie irytującymi swą ilustracyjnością lub eksperymentami (cały środek płyty, czyli utwory 4-8), to świetnie przedstawia się tu także action score. Pozycje takie, jak „Assassination”, „The Hunt” i oczywiście „The Storm” (co ciekawe występujący tu w nieco innej wersji, niż w filmie), choć również mocno osadzone w ekranowych wydarzeniach, ergo niepozbawione momentów typowo tapeciarskich, aż tętnią życiem i emocjami. To bez wątpienia jedne z największych atutów całej ilustracji – fascynują i podnoszą ciśnienie, pędząc przed siebie niczym taran i wprawiając szyby naszych sąsiadów w drgania, o jakich z pewnością szybko nie zapomną (m.in. potężna sekcja dęta i perkusja).
Na sam koniec, w ramach bonusa dorzucono jeszcze dwie piosenki (na szczęście obie występują w filmie, więc nie wzięto ich z kosmosu) – głównie po to, by jeszcze bardziej uatrakcyjnić i nieco wydłużyć ten (ku mej radości w miarę krótki i klarowny) album. I obie, podobnie jak fragmenty Sakamoto, prezentują różne oblicza. Pierwsza piosenka, która towarzyszy napisom końcowym, jest więc bardzo dobra, a i w dodatku niebanalna, oscylująca wokół fabuły – świetnie wykonana i bez problemu wpada w ucho. Z kolei druga od początku do końca pachnie kiczem, a jej rapowe rytmy, nawet mimo niezłego refrenu, pasują do całości jak pięść do nosa. Szczęściwie oba te hity nie kolidują z muzyką ilustracyjną.
A trzeba przyznać, że praca Sakamoto jest niezwykle klimatyczna i choć do bólu poważna, to świetnie pasuje do tej depalmowskiej zgrywy, ani przez moment nie kiksując i nie popadając w śmieszność, tudzież własną parodię (co charakteryzuje także i „Femme Fatale”). Również i bez kontekstu – poza, rzecz jasna, paroma momentami – słucha się jej naprawdę wybornie, co też świadczy o wysokiej klasie dzieła i jego twórcy. Polecam. Z całą pewnością warto sięgnąć po ten (swoją drogą już dawno wyprzedany) krążek – nawet jeśli nie podobał się Wam film.
P.S. Oprócz przebojów obecnych na płycie, przez film przewijają się jeszcze następujące piosenki: „Come On” Barry’ego White’a, „Shortest Route” zespołu Xysma, „Hey Hey” grupy Ryot oraz „Fiesta Mexicana” by Rhodes, Manucci & Skinner.
0 komentarzy