Australijski muzyk, frontman ichniejszej grupy The Mess Hall, Jed Kurzel, romansuje z kinem od początku wieku. W świadomości melomanów zaznaczył się jednak dopiero rok temu, komponując wpierw ilustrację do horrorowego „Babadook”, a następnie sensacyjnego „Son of a Gun”. 2015 przyniósł natomiast angaż do dwóch produkcji z Michaelem Fassbenderem, których polskie premiery dzieli zaledwie kilka dni – kolejną adaptację „Makbeta” w reżyserii jego brata, Justina, oraz właśnie „Slow West” Johna Macleana.
Jak sam tytuł wskazuje, jest to nieco sielankowe, specyficzne podejście do westernu. Miłosna historia powoli tocząca się na amerykańskiej prerii daleka jest od infantylizmu, a niekiedy potrafi być wręcz bardziej wymowna od ‘najmroczniejszych’ hollywoodzkich blockbusterów, lecz wzięta jest w oczywisty i zarazem wyjątkowo piękny (zdjęcia!) nawias. Cegiełkę do klimatu dokłada rzecz jasna także ścieżka dźwiękowa.
Niestety, album oddaje nam ją w skali 1:1. Prezentuje całą muzykę pojawiającą się na ekranie wraz z okazjonalnymi piosenkami wykonywanymi przez aktorów oraz, co gorsza, dialogami. Już sam ten fakt sprawia, że płyta nie należy do najprzyjemniejszych – szczególnie, gdy nie zawitaliśmy wcześniej do kina. Nawet zresztą po wyjściu z ciemnej sali projekcyjnej trudno jest skonsumować krążek bez zgrzytania zębami.
Same dialogi może i nawet wnosiłyby do całości odrobinę klimatu – jak ma to miejsce chociażby w wydawnictwach z filmów Quentina Tarantino – lecz jest ich zdecydowanie zbyt dużo. Na 29 pozycji aż 10 to fragmenty mówione (z czego dwa to bardziej recytowanie tradycyjnych ballad), niezbyt interesujące, a w dodatku jakby wybiórczo wybrane. Kolejne cztery utwory to natomiast pieśni z różnych zakątków świata. Wprowadzają one pewien element różnorodności, lecz żadna z nich nie nadaje się tak naprawdę do samoistnego odsłuchu – zwłaszcza, że ich wykonania to czysta amatorka, pełna naturalnego fałszowania.
Pośród tej drobnicy, chaosu i ogólnego przesytu dźwiękowych dóbr można odnaleźć score. Jest go mało, nie jest specjalnie angażujący i cechują go dwie rzeczy, jakich poza kontekstem słuchacz przywykł unikać: monotonia brzmienia oraz powtarzalność tematyczna. Na dobrą sprawę Kurzel wałkuje w kółko jedną melodię, która nawet urzeka w otwierającym „Jay’s Theme” i przyjemnie sączy się z głośników w późniejszej, bodaj najlepszej wariacji „The Washing Line”, ale poza tym z reguły nuży. Jej leniwe tempo dodaje uroku głównemu bohaterowi oraz kadrom w jakich przyszło mu działać. Dobrze wpisuje się w poetycki ton historii, lecz jej potencjał szybko się wyczerpuje, a jednostajność daje we znaki.
Tym samym zaledwie 40-minutowy krążek bywa irytujący i męczy. Poza 2-3 utworami nie ma też zbyt wiele do zaoferowania słuchaczowi/widzowi. Ci ostatni z kina raczej nie wyjdą przed końcem seansu, ale odbiorców płyty z pewnością nie raz korcić będzie przycisk przewijania. Dość powiedzieć, że najbardziej atrakcyjną, bez problemu wpadającą w ucho nutą jest ta końcowa, tytułowa, autorstwa brytyjskiej kapeli Django Django. Droga do niej prowadząca jest jednak na tyle kręta i wyboista (wszak ułożona chronologicznie), że efekt końcowy trudno przyjąć inaczej, niźli tylko wzruszeniem ramion.
Ostatecznie sprawa jest prosta – komu podobał się film (względnie kogo naprawdę oczarował temat przewodni), może spokojnie kupić płytę i nie przejmować się powyższą oceną. Wszyscy pozostali powinni raczej… obejrzeć film. Tylko w jego specyficznym romantyzmie rzeczona ścieżka dźwiękowa ma bowiem sens. Poza nim to już wątpliwa przyjemność.
P.S. W Holandii soundtrack ukazał się także na limitowanym do 500 sztuk, białym winylu.
0 komentarzy