Horrory to gatunek filmowy, za którym niespecjalnie przepadam. Bo zamiast straszyć albo nudzi i usypia, albo wywołuje obrzydzenie bezsensowna przemocą lub, co gorsza, wywołuje śmiech. A chyba nie o to tu chodzi. Owszem, są pewne wyjątki, jak klasyczne już „Lśnienie”, „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” czy „Coś”, ale w 1999 roku objawił się nietypowy film grozy. „Szósty zmysł” bardziej wydaje się dreszczowcem, gdyż reżyserowi nie chodzi o poczucie zagrożenia czy niepokoju (choć nie brakuje scen grozy i przerażenia), lecz skupia się bardziej na postaciach i ich problemach. Psychiatra nie mogący dogadać się z żoną (nietypowa rola Bruce’a Willisa) i chłopiec, który widzi duchy zmarłych (Haley Joel Osment). Jeden próbuje pomóc drugiemu, ale efekt okaże się mocno zaskakujący. Więcej nie powiem, ale to był świetny kawałek kina, który przyniósł rozgłos M. Nightowi Shyamalanowi. Niestety, następne tytuły nie osiągnęły takiego sukcesu artystycznego i komercyjnego.
Film ten stał się też początkiem znajomości reżysera z kompozytorem Jamesem Newtonem Howardem, który stał się stałym współpracownikiem hinduskiego reżysera. Ale nie oszukujmy się – trwający pół godziny album (wybór wszystkich tematów) był tylko wprawką do następnych, znacznie ciekawszych partytur. Ale po kolei.
Początek to bardzo delikatne „Run to the Church”. Howard wykorzystał tutaj chór oraz niezbyt dużą orkiestrę, wygrywając piękny temat na fortepian i flet. Właściwie już tutaj mamy zderzenie dwóch światów: świat ludzi i ich dramatów oraz świat zmarłych, który wywołuje przerażenie. Obie rzeczywistości sprawnie współgrają ze sobą, działając w filmie bardzo dobrze, odpowiednio wyeksponowane. Melodie tutaj są pełne smutku i technicznie bez zarzutu. Pod tym względem świetnie prezentują się „Run to the Church”, krótkie „Photographs” czy pierwsza część „Malcolm’s Story / Cole’s Secret”.
Drugi świat jest tutaj bardziej przerażający i bardziej underscore’owy. Zaznacza on swą obecność już w „De Profundis”, gdzie w pozornie spokojnym temacie na smyczki pojawia się melodia grana na rogu, będąca zapowiedzią czegoś przerażającego (wtedy w tle jest chór), zaś potem smyczki zaczynają grać coraz bardziej nerwowo, wręcz „falować” i „opadać”, by nagle wybuchnąć. Ta atonalność przewija się też w wielce ilustracyjnych „Suicide Ghost” (trzaski oraz nerwowa gra smyczków, a także pod koniec wejście dęciaków i chóru) i „Hanging Ghosts” (nerwowy fortepian na początku, szybkie smyczki, które potem się „zapętlają”).
Najciekawiej jest jednak wtedy, kiedy dochodzi do zderzenia tych dwóch światów – tak, jak w „Malcolm’s Story / Cole’s Secret”, gdzie pierwsza połowa jest bardziej dramatyczna, a druga to atonalny straszak. Najciekawiej prezentuje się tu „Tape of Vincent”, gdzie dochodzi do mocnego zgrania, zaś końcówka jest naprawdę mocna emocjonalnie (melodia brzmiąca jakby z pozytywki w towarzystwie bardziej wybijających się smyczków). Także dość underscore’owy „Help the Ghosts / Kyra’s Ghost” radzi sobie z tą mieszanką, głównie dzięki delikatnym dzwonkom oraz bardzo lirycznym smyczkom w drugiej połowie. Jednak prawdziwą kulminacją jest ostatni utwór, który (niestety) zdradza zakończenie filmu. Wypadkowa i powtórzenie wszystkich motywów działa wybitnie emocjonalnie, wręcz przygnębiająco, ale i nie bez nadziei (dęciaki). To jeden z najlepszych utworów Howarda.
Więc czy „Szósty zmysł” nie zawiódł Howarda? I tak, i nie. Współpraca z Shyamalanem była punktem zwrotnym w karierze tego twórcy, ale ta praca jest dość konwencjonalna i mało interesująca poza kontekstem filmowym. Zwłaszcza typowy dla kina grozy underscore. Technicznie nie ma się do czego przyczepić – dźwięk jest naprawdę dobry, orkiestracje porządne, zaś tematyka całkiem niezła. Jednak następne prace Howarda dla Shyamalana są po prostu lepsze, ciekawsze i bogatsze. Niemniej wszystko zaczęło się tutaj, więc nie można uznać tej muzyki za nieudaną. To po prostu początek pięknej przyjaźni…
0 komentarzy