W 1940 roku legendarny kompozytor, Erich Wolfgang Korngold, tworząc ścieżkę do kultowego obrazu "Sokół morski", wyznaczył niemal niezakłócony przez dziesięciolecia kurs dla ilustracji awanturniczo-przygodowych. Od tego czasu mnogość motywów, częste urozmaicenia w instrumentacji, bogactwo figur retorycznych i wagnerowski rozmach nie schodziły z tego typu partytur filmowych, ulegając oczywiście różnorodnym przekształceniom. Po słynnym Austriaku najpopularniejszymi kontynuatorami tej "tradycji muzycznej" byli przede wszystkim Miklos Rozsa, John Williams oraz Jerry Goldsmith, którzy przenieśli ją także na grunty niemarynistyczne, ale również po części Alan Silvestri i James Horner. Swoisty hołd Wielkiemu Ojcu Założycielowi złożył John Debney, tworząc słynne "Cutthroat Island" – symfoniczną kanonadę dla kina pirackiego.
Według wielu krytyków korngoldowski świat zawalił się wraz z nadejściem "Piratów z Karaibów: Klątwy Czarnej Perły", lecz tylko pozornie, gdyż w rzeczywistości większość jego cech zostało zachowanych, chociażby melodyczne opisywanie postaci czy powiązana z nim obfitość motywów. Sam charakter muzyki stał się jedynie bardziej rozrywkowy, co też uczyniło ją technicznie znacznie prostszą. Nie można jej jednak skreślać z tego powodu i nazywać bękartem gatunku, ponieważ muzyka nie powinna przecież wiecznie tkwić na jednej płaszczyźnie twórczej oraz funkcjonować według jednego schematu, ale to już temat na inny tekst. W tym samym roku na ekrany kin weszła bowiem klasyczna (prawie) animacja pod tytułem "Sinbad: Legenda Siedmiu Mórz", oklejona partyturą spod pióra Harry’ego Gregson-Williamsa. Z uwagi na muzyczną parantelę kompozytora z Hansem Zimmerem, należałoby się spodziewać ścieżki w dosyć oczywistym stylu. Anglik poszedł jednak w innym kierunku, decydując się na konwencjonalną, niemal stricte symfoniczną ilustrację przygodową, choć, co nieuchronne, niepozbawioną elementów nowoczesnych.
O staroświecko awanturniczym charakterze tej kompozycji decydują przede wszystkim tematy, skonstruowane na uproszczony wzór wagnerowskich czy straussowskich mocarnych "fanfar". Szczególnie dotyczy to majestatycznego "tematu żeglarskiej przygody", między innymi ilustrującego scenę z wielką rybą ("Surfing") oraz zamykającego film ("Into the Sunset").
Heroiczny temat przewodni, przypisany Sinbadowi, choć mało oryginalny, zarówno w wymowie, jak i w konstrukcji, porywa swoją lekkością, swobodą, a także rzadko spotykanym wigorem. Ogromną rolę w kreowaniu tych wrażeń pełni świetne wykonanie oraz fantastyczna, bardzo efektowna orkiestracja, która jest jednym z najmocniejszych punktów partytury Gregson-Williamsa. Podczas oglądania filmu dosyć częste powtarzanie melodii wiodącej, nawet w różnych wariantach, może nieco irytować, ale przy odsłuchu płyty, właśnie dzięki bogactwu instrumentacyjnemu, spora ilość repryz zupełnie nie przeszkadza, a wręcz jest miodem na uszy.
Przekonująco wyszedł kompozytorowi także motyw podstępnej bogini Eris. Skrojony na wąski ambitus, prowadzony przez fagot i flety we frymuśnym towarzystwie sekcji smyczkowej artykulującej pizzicato, stanowi doskonałą ilustrację snucia niecnych planów czy też tkania sieci intryg. Kobiecość tej chytrej postaci podkreśla zaś zmysłowy żeński chórek. Jego łechcąca, wenusjańska moc najsilniej działa w pełnym erotycznego napięcia utworze "Sirens", gdzie ponętne wokalizy płci pięknych (z unikalną Lisbeth Scott na czele) mogą przyprawić o przyjemne dreszcze. Nie wyobrażam sobie, że można by lepiej opisać muzycznie scenę uwodzenia przez syreny.
Na chwilę uwagi zasługuje również dowcipny temat komiczny ("The Stowaway", "Chipped Paint"), towarzyszący podszytemu flirtem przekomarzaniu się Sinbada i Mariny. Tu ponownie Anglik wzbudza entuzjazm błyskotliwą orkiestracją i swobodą w prowadzeniu melodii.
Dosyć zaskakującą, już wspomnianą cechą tej ścieżki jest jej symfoniczność. Bardzo skromne użycie elektroniki, która w wyraźnej postaci występuje w zasadzie tylko w dwóch czy trzech utworach i tylko wtedy, gdy jej obecność jest niezbędna dla osiągnięcia pożądanego efektu ilustracyjnego to rzadkość w przypadku twórcy związanego z MV/RCP. "Syntetyki" konieczne były przykładowo w rozrywkowym "Rescue!", brzmiącym podczas ucieczki głównego bohatera przed mitycznym ptakiem-gigantem, aby nadać utworowi nieco bondowskiej brawury. Bardzo prawdopodobne bowiem, iż kompozytor miał tu skojarzenia ze słynną rejteradą wiolonczelową z "W obliczu śmierci" albo po prostu od początku taki był zamysł filmowców. W każdym razie pomysł należy uznać za udany, choć szkoda, że stylizacja jest tak delikatna, ale to już wynika z samego charakteru obrazu. Gdyby była to bajka komputerowa, kompozytor na pewno poszedłby na całość.
"Sinbad: Legenda Siedmiu Mórz" jest koło "Królestwa Niebieskiego" chyba najlepszą samodzielną pracą Harry Gregson-Williamsa. Zachwyca nieprzeciętną energią, kunsztownym malarstwem dźwiękowym oraz spektakularną instrumentacją. Ponadto stanowi przystępną alternatywę dla dwóch skrajnie różnych pod względem wymowy partytur pirackich – nowoczesnych, rockowo-popowych, dostarczających wiele rozrywki, ale też drażniących lekką topornością "Piratów z Karaibów" i szlachetnej, efektownej, skomponowanej według koncepcji wspaniałomyślnego nadmiaru "Wyspy piratów", która jednak męczy swoim symfonicznym ogromem.
Powiem tak :z roku na rok lubię i zaczynam doceniać tę kompozycję coraz bardziej . Tak naprawdę jest to chyba spowodowane żenującymi scorami, bądź scorami nie aż tak bogatymi w tematy jak ten. Dawno temu byłem tylko na tak, dzisiaj uwielbiam za brzmienie, za niesamowitą energię jaką HGW nas uracza w niemalże każdym utworze. Piątka
Dobry score, ale piątki są zarezerwowane dla lepszych. 🙂
100/5! Harry to geniusz. ,,Eris steals the book”…