Jeśli jest w filmografii Steve’a Martina jakiś niedoceniany, a przez to również mniej znany tytuł, to jest nim właśnie „Uśmiech losu”. Prosta, ale niebanalna historia rozwodnika, który tracąc jeden skarb zyskuje inny, to bezsprzecznie jeden z ciekawszych i sympatyczniejszych filmów tego komika. Gwiazdorska obsada, solidna ekranowa chemia, fajny humor i ta odrobina magii, która wywołuje przyjemny dreszczyk na skórze sprawiają, że bardzo łatwo jest „A Simple Twist of Fate” polubić i dodać do kolekcji. Duża w tym zasługa także niezwykle ujmującej ilustracji muzycznej.
Cliffa Eidelmana kino nigdy nie rozpieszczało, choć ma on na swoim koncie kilka kasowych hitów (w tym jedną z części „Star Treka”) i jego nazwisko nie jest obce melomanom. Nie było także obce Martinowi, z którym zrobił wcześniej „Leap of Faith”. „Uśmiech losu” był więc oczywistym następstwem tej współpracy, dobitnie ukazującym, że kompozytor ten trochę niesłusznie kołacze się wciąż w drugiej lidze.
Choć jego ścieżka dźwiękowa nie powala ani rozmachem, ani tematyką, ani tym bardziej oryginalnością, to jednak posiada trzy rzeczy, dzięki którym łatwo jest jej zdobyć serce słuchacza: klimat, urok i piękno. Jest to bowiem bardzo ciepły, ujmujący oraz pełen pasji zbiór nut, jaki idealnie odnajduje się w filmie, częstokroć tworząc z poszczególnymi scenami niezwykle sugestywną, niekiedy iście mistyczną i wyjątkowo pamiętną aurę, jaka przekłada się właśnie na magię kina („Info the Light”!).
Eidelman dokonuje tego wszystkiego za pomocą skromnej, subtelnej, czasem wręcz eterycznej liryki, na którą składają się głównie flety, łagodne chóry i wokalizy, a w dalszej kolejności także fortepian i smyczki. Używa ich zresztą dość ostrożnie, przez co, mimo wyraźnej monotematyczności, każdy fragment jest na swój sposób wyjątkowy – nawet jeśli w rzeczywistości to jedynie kolejna wariacja melodii przewodniej. Jedynie dwukrotnie maestro proponuje nam wyprawę w inne rejony narracji – w tajemniczym i nawet odrobinę złowieszczym „Prelude To Tanny's Fate” oraz utrzymanym w swojskim stylu country, leniwo-tanecznym „Red Is The Rose”. Nie tylko nie gryzą się one jednak z pozostałymi fragmentami, ale i bardzo ładnie je uzupełniają.
Na ekranie muzyka jest również oszczędnie dawkowana, co idealnie odwzorowuje bardzo krótki, bo niespełna półgodzinny krążek od niezawodnej Varese. W dodatku album ten bardzo szybko – i nie do końca trafnie – odsłania wszystkie karty, dzięki otwierającej go tytułowej suicie. Szczęśliwie reszta właściwego materiału jest na tyle dobrze ukształtowana i zmontowana, że trudno tu mówić zarówno o gorszych i słabszych utworach (może za wyjątkiem kuriozalnie krótkiego powtórzenia „Red Is The Rose”), jak i dysonansie w odbiorze całości. W ilustrację tą łatwo jest wsiąknąć i słucha się jej jednym tchem – a dzięki prostocie i skromności materiału posiada ona bardzo dużą wartość powtórnej przyjemności. Nie ma się co zresztą o niej przesadnie rozpisywać, bowiem warta jest samodzielnego odkrywania detali kryjących się w kolejnych, podnoszących na duchu dźwiękach.
„For uncle Joe” – taka dedykacja widnieje na okładce płyty. I rzeczywiście, chyba najlepiej polecić rzeczony soundtrack na prezent dla ukochanej osoby – wujka, dziadka, ojca, brata… Nie będzie to może zbyt wyrafinowany i oczywisty podarek, ale (odstawiając na bok personalne gusta) z pewnością trafny, bowiem te pół godziny muzyki jest w stanie przekazać więcej konkretnych emocji, niż niejeden pokraczny wiersz lub laurka (tudzież przysłowiowe tysiąc słów). No i w dodatku, mimo wyraźnego klimatu świąt bijącego z okładki, jest to muzyka dobra na każdą okazję.
P.S. Tradycyjnie na koniec jeszcze odnośnik do listy utworów źródłowych filmu – KLIK!
0 komentarzy