Magik od filmowych efektów specjalnych, Douglas Trumbull nigdy nie miał szczęścia do swych autorskich projektów. Albo inaczej: szczęście miał, ale jedynie przy realizacji tych – z perspektywy producentów dość ryzykownych, acz niezbyt drogich – produkcji. Niestety, nawet mimo skromności finansowej jego filmy przepadały w box officie i nie znalazły większego uznania u krytyków. I choć Trumbull nigdy nie pchał się na reżyserski stołek dla sławy i pieniędzy, to jednak drzemał w nim spory potencjał i jeszcze więcej oryginalności. Tym większa szkoda, iż jego kariera na tym polu skończyła się na ledwie dwóch filmach pełnometrażowych, z czego jedynie pierwszy, „Silent Running” właśnie, doczekał się po latach statusu kultowego.
Film będący przełomem dla Bruce’a Derna (pierwsza główna rola, w dodatku pozytywna) kosztował jedynie milion dolarów i niemal w całości powstał w niewielkim hangarze oraz na pokładzie przeznaczonego do rozbiórki lotniskowca. Oszczędzano dosłownie na wszystkim, więc nic dziwnego, iż w kwestii muzycznej padło na – praktycznie nieznanego w filmowym przemyśle, acz uznanego poza nim dzięki projektowi P.D.Q. Bach – Petera Schickele, dla którego „Niemy wyścig” także miał okazać się najważniejszym i bodaj jedynym rozpoznawalnym soundtrackiem w karierze.
Dla stonowanego, odrobinę pesymistycznego w swym wydźwięku i niezbyt widowiskowego filmu Trumbulla, kompozytor przygotował równie surową, na poły elektroniczną ilustrację o dwóch twarzach. Ta pierwsza jest bardziej efektowna i tyczy się wszystkich co bardziej imponujących scen. Mamy więc quasi-militarystyczny, oparty o werble i sekcję dętą, rozbuchany temat z „The Space Fleet”, a także, już nieco mniej powalający „Saturn”, w którym underscore miesza się z wciągającą akcją. Te dwa fragmenty to jedne z ciekawszych momentów płyty, jak i stosowne highlighty samego filmu, w którym wybijają się odpowiednio na pierwszy plan (szczególnie „Space Fleet” robi spore wrażenie). Cała reszta filmowej akcji w muzyce rozwiązywana jest za pomocą inteligentnego i oszczędnie stosowanego, lecz niezbyt wyszukanego i albumowo mało ciekawego/przyjemnego suspensu.
Drugie oblicze jest znacznie bardziej delikatne i odnosi się wprost do ulotności życia (także ludzkiego), jak i człowieczeństwa per se, które pośród olbrzymiej pustki wszechświata wystawione jest na niejedną próbę. „Drifting”, „The Dying Forest” oraz „Tending To Huey” to utwory mocno liryczne i naprawdę ładne, choć przy tym niewymownie smutne i raczej niespecjalnie zapadające w pamięć. Ot, takie tam relaksujące melodie, które przemykają w tle i które przy odrobinie nieuwagi łatwo przegapić. Wybija się jedynie instrumentalna wersja „Rejoice In The Sun”, ale ona jest jednak przepełniona nadzieją i znacznie wyraźniej zaznacza się w filmie (napisy początkowe, towarzyszące prawdziwie sielskiemu obrazkowi).
Zresztą, jeśli już radować się w słońcu, to tylko w rytm piosenek – a to właśnie piosenki napędzają tenże album, jak i uatrakcyjniają seans. Schickele wespół z Diane Lampert stworzył jedynie dwie, w dodatku bardzo krótkie kompozycje (z czego jedna zostaje dwukrotnie powtórzona – we wspomnianej wersji ilustracyjnej, jak i na zamknięcie płyty/filmu), lecz na tyle chwytliwe i mocne w swej wymowie, że trudno wyrzucić je z pamięci. Rzecz jasna spora w tym także zasługa pięknego wokalu Joan Baez, której wykonanie nadaje im wręcz mistycznego charakteru, mimo iż brzmią aż nadto hippisowsko – szczególnie po 40 latach od premiery. Co ciekawe, dla Baez i Schickele było to zjednoczenie po kilku latach przerwy, bowiem kompozytor w latach 60-tych zorkiestrował i zaaranżował dla artystki kilka znaczących albumów. O mały włos do tego zjednoczenia by zresztą nie doszło, gdyż przez dość długi czas, Trumbullowi nie udawało się dotrzeć do rozchwytywanej piosenkarki oficjalnymi drogami. Dopiero przypadkowe spotkanie na jednym z lotniskowych terminali sprawiło, że w rezultacie doszło do nagrania. Cokolwiek by jednak nie mówić (fart czy przeznaczenie?), to nie ulega wątpliwości, że obie piosenki wspaniale wpisały się w klimat i przesłanie filmu, jednocześnie popularyzując go wśród mas. A temu, niepozornie wyglądającemu albumowi znacząco podniosły jakość.
Jednak nawet mimo czarujących piosenek i zjadliwego czasu trwania jest to pozycja dość przeciętna. Muzyka solidna i spełniająca swe zadanie, acz dziś już nieco archaiczna i nie robiąca większego wrażenia. I choć spokojnie można ją polecić, bowiem te pół godziny bez problemu potrafi zaciekawić, a nawet i wciągnąć słuchacza, to koniec końców jedynie fani będą w stanie docenić i przylgnąć doń na dłużej.
P.S. Przez lata score ten wznawiały różne wytwórnie, jednak bez zmian względem materiału i z reguły z taką samą okładką. Wyróżnić tu można jedynie winyl od Varese Sarabande w dwóch wersjach – czarnej i zielonej. Dopiero w 1998 r. Valley Forge Record Groupe wydało na świat limitowaną edycję soundtracku, która zawiera dodatkową ścieżkę z przedmową, „God Bless These Gardens”. MCA Records wypuściło także dwa single z piosenkami Joan Baez, które w zależności od kraju różnią się okładką (wydanie włoskie, nie wiedzieć czemu nazywa się „2002: La Seconda Odissea”).
Co ciekawe, istnieje także alternatywna muzyka do tego filmu – stworzyła ją angielska grupa 65daysofstatic na potrzeby tegorocznego festiwalu filmowego w Glasgow. Na specjalne życzenie fanów wydano ją w formie limitowanego winyla (15 utworów) w listopadzie br. Można ją nabyć (i odsłuchać próbek) także w formie elektronicznej przez stronę internetową zespołu lub internetowej fundacji IndieGoGo – cena w zależności od wybranej opcji.
0 komentarzy